czwartek, 19 maja 2016

Od Fleur

Wybiegłam zza murów zamku. Moje nogi dobrowolnie skierowały się ku gęstemu, ciemnemu lasowi. Poprawiłam cięciwę od łuku, wbijającą mi się w pierś i uniosłam delikatnie głowę, by rozejrzeć się po przestrzeni. Niebo było pochmurną płytą szarości. To wyglądało tak, jakby słońce nigdy nie zaistniało. Dookoła hulał silny wiatr, poruszając łysymi konarami drzew. Usłyszałam donośny głos, przerywany jękiem gwałtownego powiewu. Dochodził z zamku. Wyszłam paręnaście metrów poza budowlę i już słyszę, że mam niezwłocznie wracać... Niestety, ojcu nie mogłam się zbytnio przeciwstawiać, więc obdarowawszy ostatnim spojrzeniem naturę, pobiegłam do zamku. Srogo zamknęłam po sobie wrota i ułożyłam łuk na drewnianym, kunsztownym stole, a do tego kołczan. Zimne płytki przeszyły mnie od stóp do głów, mimo solidnych, długich butów. Mój zdenerwowany wzrok unosił się ku ojcu przez większość drogi przez korytarz. Pomiędzy ścianami panował mrok, przerywany gdzieniegdzie rozbłyskającym światłem świec oraz dużymi, odsłoniętymi okiennicami, dzięki którym wpadał dzienny nastrój.
 – Ojcze? – zapytałam z niepokojem w głosie, stając niemal na baczność.
 – Potrzebuję cię.
 – Przypomniało ci się, że masz córkę? – uniosłam brew, obdarowując króla srogim spojrzeniem. Ten jednak umiejętnie zniszczył moją pewność siebie.
 – Chodzi o przewóz surowców i produktów z innych królestw – złączył ręce za plecami i mówił dokładnie tak swobodnie, jakbym nigdy nie zaczęła innego tematu.
 Nerwowo zaczerpnęłam powietrza, by je za chwilę ze spokojem wypuścić z płuc. Pokiwałam delikatnie głową i w ekspresowym tempie złapałam się balustrady, po czym wspięłam na górne piętro, skacząc co parę schodków. W korytarzu stał mój pokój. Drzwi były rodzajem łuku, zasłonięte jedwabną, długą zasłoną. Po wejściu skierowałam się ku komodzie; wyjęłam parę ubrań, ponieważ takie transakcje trochę trwają i na pewno będziemy musieli się na jakiś czas zatrzymać w którymś z królestw. Gdy tylko wróciłam do holu, dowiedziałam się od służącej, iż mam stawić się na placu za dziesięć minut.
 Zastałam tam mojego ojca.
 – Odprowadzę cię do punktu w lesie i tam będzie czekał... – nie dokończył, bo sprawnie przerwałam to gwałtownym rzuceniem walizki na ziemię.
 – Pojedziesz tam ze mną! W końcu to ty zajmujesz się przewozami, a nie ja – głośno zaakcentowałam ostatnie słowo i skrzyżowałam ręce na wysokości klatki piersiowej.
 – Mam dzisiaj ważniejsze rzeczy na głowie, a ty musisz dorosnąć do paru spraw. I to jedna z nich, dasz radę – powiedział, ruszając z miejsca. Automatycznie ruszyłam za królem i tak weszliśmy wgłąb lasu.
 – Mam głęboko w nosie takie sprawy – warknęłam.
 – Nie takim tonem, Fleur – przeniósł na mnie irytujące spojrzenie. – Zrobisz to, co ci każę.
 – A ja nie obiecuje, że postaram się zrobić to dobrze. – tym zakończyłam dyskusję. Nie ukrywam, że chciałam zrobić mu na złość.
 Słyszeliśmy jeszcze parę razy wycie wilków, zanim doszliśmy do wyznaczonego punktu, gdzie czekały powozy konne. Było ich może ze cztery. Spojrzałam krzywo na skrępowane konie, po czym przerzuciłam spojrzenie na ludzi stojących przy nich. Mimowolnie zmarszczyłam brwi, wyrażając tym moje niezadowolenie.
 – I co, tak bez żadnego doradcy? Czego ty się spodziewasz, że od razu wszystko ogarnę? – zapytałam.
 – Owszem, myślę tak. Zgłosisz się do rady królewskiej w Clarines, pomoże ci wynajęty przeze mnie rycerz. Jeśli sobie poradzisz, będę z ciebie dumny – oznajmił z nadzieją w głosie.
 – A co z Anne? Jest starsza ode mnie... – spuściłam wzrok.
 – Anne jest dojrzała, ale wymagam od niej czego innego – wzruszył ramionami, pospieszając mnie, bym weszła do powozu. W ostatniej chwili, gdy mężczyzna chciał zamknąć drzwiczki, zatrzymałam je nogą.
 – Nie jedziesz? – zapytałam, podnosząc jedną brew do góry.
 – Nie, mówiłem już. Liczę na ciebie – zasalutował i ostatecznie nie miałam nic więcej do powiedzenia.
 Oparłam się o framugę okna i przez zasłonę obserwowałam gęsty, ciemny las otaczający powozy. Robiłam się senna. Nie miałam pojęcia, kiedy dojedziemy na miejsce. Już pogrążałam się we śnie, gdy nagle uderzyłam o siedzenia spoczywające na przeciwko mnie. Natychmiastowo się ożywiłam, a odruchowo moja ręka skierowała się do walizki, którą zdążyłam zabrać wtedy z ziemi. Otworzywszy ją, sięgnęłam po łuk i kołczan. Zarzuciłam go na plecy i wyszłam z powozu. Dookoła warczało mnóstwo wilków, ale ilości nie dało się dokładnie określić. Osiem z nich zaatakowało pierwszy powóz. Mimo że nie chciałam skrzywdzić żadnego z nich, musiałam ich przynajmniej przegonić, by nie posypały się ofiary w ludziach.
 Część nieba pogrążyła się w ciemności. Pozostałości po słońcu chowały się powoli za wysokimi drzewami, niemal oślepiając mnie swoimi promieniami. Słyszałam pierwsze krzyki i jęki w powozie zaatakowanym przez wilki. Postawiłam krok do przodu. Panował chaos, dlatego ledwo zauważyłam, jak ktoś mnie zatrzymuje. To musiał być zapewne wynajęty przez mojego ojca rycerz. Wyglądało na to, że i on próbował zainterweniować.
 – Zostań w powozie – rozkazał tajemniczy, nieznany mi białowłosy mężczyzna.
 Pierwsze, co rzucało się w oczy to to, że był bardzo wysoki; na tyle, że musiałam spojrzeć w górę, by w ogóle móc dostrzec jego twarz.
 – A-ale ja muszę im pomóc! – głos mi się załamał i z każdą straconą chwilą czułam większe wyrzuty sumienia z powodu tego, że stoję i nic nie robię.
 – Twój ojciec nas wynajął do obrony, więc zostań w powozie i nam nie utrudniaj... – powiedział, odwracając się w kierunku swoich sojuszników, którzy konfrontowali się ze zwierzętami.
 – Nie mogę bezczynnie siedzieć, gdy wilki atakują moich służących! – te ostatnie słowo z trudem przeszło mi przez gardło. – Po prostu... Pozwól mi pomóc! – spojrzałam spod grzywki skąpanej w kroplach deszczu.
 Mężczyzna ze względu na to, że nie mógł długo rozmawiać, syknął pod nosem i ruszył na pomoc innym żołnierzom, a ja wyciągnąwszy łuk – zestrzeliłam wilka, biegnącego na mnie z kłami. Założyłam kaptur, by deszcz nie przeszkadzał mi w celowaniu i starałam się wspomóc obrońców. Raczej sobie radzili, ale lepiej dmuchać na zimno.
 Walka i zwroty akcji trwały parę godzin, aż udało się zapanować nad sytuacją. Ocalałe, zdziczałe zwierzęta uciekły z podkulonym ogonami wgłąb lasu, a ja oparłam się o jeden z powozów, wypuszczając nerwowo powietrze z płuc. Sprawdziłam stan kołczanu: pięć strzał. Ładnie. Nagle dostrzegłam, jak wynoszą ciała pokryte białym materiałem, który przesiąkał szkarłatem. Podbiegłam do białowłosego mężczyzny, trzymającego prawdopodobnie kobietę na rękach... martwą. Gdy ten mnie zauważył, zatrzymał się.
 – O nie... – powiedziałam łamiącym głosem i spojrzałam na mężczyznę ze smutkiem. Zsunęłam z twarzy postaci biały skrawek materiału. To była za życia naprawdę dobra kobieta...
 – Przykro mi – powiedział.
 Poznałam imię tajemniczego jegomościa, gdy pewien rycerz zawołał w jego stronę „Dante”.
 – Staraliście się, jak mogliście – oznajmiłam, próbując zachować odwagę w głosie, lecz tym razem ledwo powstrzymywałam łzy z powodu odniesionych strat. Nie wiedziałam już czy wracać do domu, czy kontynuować podróż do Clarines... Bycie silniejszą, bardziej odpowiedzialną... Wypełnienie powierzonego zadania... wszystko to zniknęło w spowijającej moje wyczerpane ciało i umysł mgle beznadziei i rozpaczy.

< Dante? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz