sobota, 28 maja 2016

Od Amalthei

Gdy wstawałam słońce właśnie ukazywało się na horyzoncie. Była może godzina szósta. Z mojego pokoju w części zamku dla służby zawsze było je ładnie widać. Ubrałam szybko liberię w kolorze gołębim. Moimi zadaniami w zamku było przede wszystkim sprzątanie oraz pomaganie w kuchni. Idąc korytarzem wykonywałam co chwila skinięcia głową, by powitać inne osoby z służby. Choć jedyną osobą, z którą zdążyłam złapać bliższy kontakt od czasu mojego przyjazdu do zamku, kilka miesięcy temu, była Lilly – pomoc kuchenna. Lilly to dziewczyna, która jest kilka lat starsza ode mnie i to ona pomagała mi w opanowywaniu mojej dziennej listy prac- wdrażała mnie w służbę na dworze. Dziś wykonanie wszystkich obowiązków poszło mi sprawnie. Od razu pobiegłam się przebrać, założyłam starą, szarą i zacerowaną sukienkę – ostatnie ubranie jakie zachowałam z „dawnych czasów” gdy mieszkałam jeszcze w domu rodzinnym. Wymknęłam się z zamku. Dostanie się za jego mury też nie było takie łatwe – nikt nie zwrócił uwagi na dziewczynę w odrapanej kreacji. Gorzej będzie z powrotem, ale i z tym dam sobie radę, w końcu jeśli wie się gdzie trzeba iść, to można z łatwością wejść na teren pałacu, bez konieczności spotkania z strażnikami. Cieszyłam się z tego, iż Gévaudan położony jest w lasach. Niby te puszcze odstraszały takimi niebezpieczeństwami jak dzikie zwierzęta, ale w końcu pragnienie samotności na łonie natury w tej chwili było ważniejsze niż obawa i jakikolwiek strach. Odkąd pamiętam kochałam lasy – może dla tego, iż mój dom w Clarines był na położony na obrzeżu miasta, a kilka metrów dalej zaczynał się piękny las pełen drzew pokrytych mchem. Wchodząc tam otaczająca zieleń zapierała dech w piersiach. Chciało się żyć.
Po dotarciu do brzegu puszczy weszłam na dobrze widoczną ścieżkę - było to miejsce przejażdżek rodziny królewskiej i co bogatszych mieszkańców dworu, a ci odważniejsi kusili się nawet o polowanie w dalszych rejonach tej dzikiej kniei. Po dziesięciu minutach zeszłam z zaznaczonego szlaku. Zmierzałam na pewną urokliwą polanę, którą odkryłam miesiąc temu podczas pierwszej takiej pieszej wędrówki. Gdy szłam słońce prześwitywało przez gęste gałęzie drzew tworzące wysoko nad moją głową swoistego rodzaju baldachim. Gdy doszłam na miejsce promienie słoneczne oświetliły mą twarz, zrobiło się przyjemnie ciepło. Miło będzie tak poleniuchować. Rozłożyłam się na trawie wyciągając się na tym miękkim zielonym dywanie. Zadowolona przymknęłam oczy ciesząc się ładną pogodą, która nie była jeszcze, aż tak upalna. Początek wiosny to idealny czas by pozwolić sobie na takie rozleniwienie.
Chyba troszkę mi się przysnęło, obudził mnie jakiś głośny dźwięk, przestraszyłam się. Słońce nadal było wysoko na niebie, co wskazywało, iż nie przespałam, aż tyle czasu. Szelest krzaków w rogu polany zwrócił mą uwagę. Czy to wataha wilków zaraz zjawi się tu, by jednym kłapnięciem szczęk rozszarpać moje gardło? A może tylko sarna szukająca dogodnego miejsca na odpoczynek? Ułamek sekundy później, gdy moja wyobraźnia już szalała tworząc coraz to mroczniejsze scenariusze przyszłych zdarzeń, z gąszczu wyłonił się koński łeb. Odetchnęłam z ulgą widząc uzdę. Za raz za łbem wyłoniła się jego cała sylwetka, łącznie z jeźdźcem.

(Ktoś dokończy?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz