Obudziłam się, gdy za oknem panowała jeszcze ciemność przebijana miejscami promieniami powoli wschodzącego słońca. Umyłam twarz w lodowatej wodzie, która znajdowała się miednicy koło mojego prostego drewnianego łóżka. Mieszkałam w zamku w jednym z wielu pomieszczeń dla służby. Mogłam dalej mieszkać u rodziców, jednak z paru względów zrezygnowałam z tej możliwości. Po pierwsze nie chciałam być ciężarem dla mamy i taty w przepełnionym, małym domku , a po drugie nigdy nie wiedziałam, kiedy mogę być potrzebna tutaj na zamku. W końcu jako nadworna zielarka byłam wzywana nawet przy niewielkich dolegliwościach rodziny królewskiej, by sporządzić odpowiedni lek. Z naszej chatki, która znajdowała się na skraju miasta, było trochę daleko na zamek. Dlatego teraz szybko czesałam swoje długie włosy szczotką i w pośpiechu zakładałam kolejne części garderoby, by wyruszyć na łąkę, która znajdowała się jakieś 4 godziny marszu od zamku. Musiałam znaleźć tam kilka rzadkich ziół, których nie ma w królewskiej szklarni. Te ciepłe wiosenne miesiące są właśnie okresem zbiorów drapacza lekarskiego, krzyżownicy górskiej, pięciornika kurze ziele oraz wiązówki błotnej. Jeśli nie zrobię tego teraz może mi pewnego dnia zabraknąć jednego z tych ważnych składników przy robieniu ważnego leku dla kogoś z królewskiej rodziny. A to mogłoby się źle skończyć nie tylko tym, że straciłabym pracę, ale ktoś mógłby podupaść poważnie na zdrowiu. O śmierci wolę nawet nie wspominać. Ruszyłam do mojej pracowni. Zostawiłam pergamin z informacją dla mojej pomocnicy Fiony, by w razie nagłego wypadku podała jakieś lekarstwo o ogólnoustrojowym działaniu, by opóźnić wszelkie przykre konsekwencje, a po mnie natychmiast kogoś posłała. Mam nadzieję, że ten dzień będzie mi sprzyjał i będę mogła w spokoju zebrać potrzebne zioła. Dzień był piękny i słoneczny, więc postanowiłam przejść się na pieszo. Zawsze wolałam chodzić o własnych nogach, kiedy tylko nie zmuszała mnie sytuacja, bym musiała dosiadać konia, który dźwigałby tylko niepotrzebny balast w mojej postaci. Mam ręce i nogi, więc mogę spokojnie chodzić o własnych siłach. Jestem zdrowa i wytrzymała fizycznie, więc taki marsz mi nie zaszkodzi. W drodze do południowej bramy miasta zahaczyłam o mój rodzinny dom. Babcia, jak zwykle siedziała na ławce przed chatką i karmiła spokojnie liczne wróble i niewielkie pliszki. Było tam też kilka grubych gołębi, które przyjemnie gruchały. Uśmiechnęłam się na ten widok i podeszłam do mojej staruszki, cmoknęłam ją w oba policzki i się z nią przywitałam. Następnie ruszyłam do izby, gdzie w kuchni krzątała się mama a mały Hugo kręcił się jej pod nogami.
-Witaj mamo! – Podeszłam do braciszka i podniosłam go wysoko. – Cześć ty łobuzie!
-Aurora! – Młody przytulił się do mnie. – Wybierasz się gdzieś?
-Tak, ale to bardzo daleko, więc dzisiaj Cię nie zabiorę, poza tym mam niewiele czasu i muszę się spieszyć. – Hugo zerknął na mnie smutno spod długich rzęs. Jego orzechowe oczy patrzyły na mnie z wyrzutem. Wyrwał mi się z rąk i pobiegł na podwórze.
-Nie przejmuj się nim, zawsze się obraża. – Mama uśmiechnęła się do mnie łagodnie i wskazała na wiklinowy koszyk. – Proszę masz prowiant na drogę. Akurat niedawno jedliśmy śniadanie, więc co nieco zostało i dla ciebie.
-Dziękuję! – Przytuliłam się do ciepłego ciała mojej rodzicielki. – Ja już muszę iść! Pozdrów ode mnie tatę. – Pomachałam jej na do widzenia i ruszyłam w dalszą drogę. Kiedy byłam już poza murami zamku, zrobiło się parno i duszno. Spojrzałam w niebo. Z daleka nadchodziły ciężkie, granatowe chmury przecinane od czasu do czasu jasną nitką błyskawicy. O nie! Muszę się pospieszyć, żeby zdążyć przed burzą, inaczej moje zioła mogą być zniszczone i nici z mojej wyprawy. Przyspieszyłam kroku i po jakiejś pół godzinie dotarłam na miejsce. Byłam trochę wyczerpana zawrotnym tempem, jakie sobie narzuciłam. Usiadłam na niewielkim głazie i postanowiłam się posilić. Brak śniadania dawał się we znaki, a upał i duchota nie pomagały. Napiłam się chłodnej wody z glinianej manierki i wgryzłam w pszenny placek z jagodami autorstwa mojej mamy. Mmm… Pycha. Po chwili odpoczynku zabrałam się do pracy. Zaczęłam od poszukiwania charakterystycznych czerwonawoniebieskich kwiatków krzyżownicy górskiej. Zioła zbierałam do niewielkiego mieszka przymocowanego na pasku od mojej spódnicy. Miałam takich mieszków 5, tyle ile gatunków ziół miałam dzisiaj zebrać. Pochłonięta całkowicie w swojej pracy, nagle zauważyłam, że umilkły wszystkie ptaki. Było bardzo cicho. Cisza przed burzą. Wyprostowałam się z pozycji w jakiej zbierałam rośliny i rozejrzałam dookoła. Ciemne chmury zasłoniły słońce. Zerwał się wiatr. Było pusto. Prawie, bo niedaleko mnie stał koń w pełnej uprzęży. Czyżby ktoś z niego spadł? Albo może komuś coś się stało i leży gdzieś niedaleko ranny? Muszę to sprawdzić. Podbiegłam bliżej wierzchowca i spostrzegłam, że w trawie i kwiatach leży na plecach, jakiś młody mężczyzna z zamkniętymi oczami. A jeśli jest nieprzytomny?
Uklęknęłam w niewielkiej odległości od niego. Miał ciemne włosy, które lekko falowały porywane podmuchami wiatru. Nie wiedziałam, jak się do niego zwrócić. A jak był szlachcicem? Ah, nieważna teraz etykieta dworska skoro człowiek może jest bliski śmierci.
-Proszę Pana! Słyszy mnie Pan? – Delikatnie potrząsnęłam jego ramieniem. Otworzył oczy, który okazały się pięknej, lazurowej barwy.
-Uff, chyba nic Panu nie jest. – Odetchnęłam z ulgą.
[Yoshito?]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz