czwartek, 2 czerwca 2016

Od Aurory - C.D Yoshito

Leciałam nad piękną łąką, nade mną rozciągało się błękitne niebo, w oddali słychać było zbliżającą się burzę. Spojrzałam na swój cień. Byłam ptakiem. Olbrzymim orłem albo innym pokaźnych rozmiarów pierzastym stworzeniem. Obniżyłam lot i pośród kwiatów dostrzegłam rycerza w lśniącej zbroi dosiadającego pięknego rumaka. Nagle mężczyzna uniósł przyłbicę swego hełmu i ukazał światu piękne lapisowe oczy. Ta piękna wizja urwała się. Powoli wybudzałam się ze snu. Poczułam lekki podmuch wiatru. Poprawiłam się w tym wygodnym łożu, w którym spałam. Chciałam sięgnąć po skrawek pościeli by przykryć się lepiej, jednak natrafiłam na coś ciepłego, twardego ale jednocześnie miękkiego w dotyku. To chyba nie łóżko. W dodatku pod dłonią poczułam coś jakby bicie serca. Uchyliłam powieki i moim oczom ukazały się to samo lazurowe spojrzenie, jakie miał rycerz w moim śnie. Wydało mi się ono dziwnie znajome.
-Obudziłaś się? – Odezwał się równie znajomy głos. Oblałam się rumieńcem, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie jestem na rękach u rycerza Yoshito.
-Ah, wybacz, już cię stawiam na ziemię. – Mężczyzna postawił mnie na drodze. Następnie ruchem głowy wskazał dwie postacie stojące przed chatką. – Czy to twoi rodzice?
Kiwnęłam głową, bo i owszem byli to moi rodziciele. Moja mama trzymała dłonie na ustach w geście obawy i troski … o mnie? Tata natomiast wyglądał na złego. O co im chodzi? Podeszliśmy do nich.
-Dziecko drogie, nic ci nie jest? – Mama padła mi w objęcia.
-Gdzieś ty się szlajała? Napadli na ciebie jacyś zbóje? Jak ty wyglądasz? – Ojciec był cały czerwony i z dezaprobatą wskazał na dolną część mojego stroju. Mimowolnie spojrzałam w dół. No tak, przecież podarłam spódnicę by zabandażować głowę Yoshito. Spłonęłam rumieńcem. Nie wiem, czy ze wstydu, czy ze złości, ale na pewno czułam się zażenowana.
-A może to ten człowiek ci coś próbował zrobić? – Tata spojrzał na ciemnowłosego podejrzliwie.
-Nie… To nie tak! – Zaczęłam protestować, ale chłopak mnie powstrzymał gestem dłoni.
-Pozwolą państwo, że się przedstawię jestem Yoshito .Rycerz będący także strażą królewską. – Ukłonił się lekko, podobnie jak przy naszym zapoznaniu. Trochę to mnie zdziwiło, że kłania się ludziom o niższym od niego statusie społecznym, ale zrobiło to zarazem na mnie ogromne wrażenie. Nie jest taki, jak niektórzy nadęci rycerze.
- Jestem Stefano Marcello a to moja żona Lara. Pracuję jako miejscowy medyk, a żona jest zielarką. – Ukłonili się niżej niż Yoshito. Kiedy usłyszeli, że jest rycerzem od razu spoważnieli.
-Chciałbym wyjaśnić zaistniałą sytuację. – Chłopak delikatnie się uśmiechał. – Otóż państwa córka uratowała życie mojego wierzchowca, a także i mnie od przykrych konsekwencji niewielkiego wypadku. Zasnęła zmęczona trudami dnia, więc postanowiłem się odwdzięczyć i odwieźć ją do domu.
-Skąd pan wiedział gdzie mieszkamy? – Ojciec nadal lekko podejrzliwie się patrzył na rycerza.
- Ja mu powiedziałam! – Odparłam szybko, by nie kłopotać dalej Yoshito.
-W takim razie może zje Pan z nami obiad? Pewnie jesteście głodni. –Mama uśmiechnęła się ciepło do naszej dwójki.
-Nie… - Ciemnowłosy próbował protestować, ale szybko mu przerwałam.
-Musisz coś zjeść, inaczej mój opatrunek na nic się nie zda. – Spojrzałam na niego z uśmiechem. – Moja mama wie co dodać do potraw, aby zregenerowały organizm po takim urazie. – Yoshito spojrzał na mnie niepewnie.
-Córka ma rację. Po skromnym obiedzie u nas, będzie pan jak nowonarodzony. – Mama poparła mnie.
-Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia. – Rycerz w końcu się zgodził.
- To ja pójdę szykować jedzenie. Stefano, pomożesz mi? – Moja rodzicielka zwróciła się w stronę domu. Tata ruszył za nią.
- Gdzie mogę zostawić Aldinora? – Yoshito spojrzał na mnie pytająco.
-Chodź! – Ruszyłam w stronę niewielkiej polanki obok chatki, gdzie pasły się nasze dwa konie. Podeszliśmy na miejsce i mężczyzna puścił wodze swojego wierzchowca. Zdjął mu uzdę i ciężkie siodło, by ten mógł odsapnąć.
-Niczym się nie zatruje? – Ciemnowłosy zerknął na mnie z obawą.
-Spokojnie, tutaj rosną same pyszności dla koni. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Sama o to dbam, by nie pojawiły się tu żadne trujące rośliny.
-Uff. To dobrze. – Odetchnął. – Mogę wiedzieć czemu masz takie niezwykłe imię? – Zdziwiłam się tym pytaniem. Uniosłam brwi okazując swoje zaskoczenie.
-Wybacz, tak mi się wyrwało. – Chłopak się trochę zmieszał.
-Nic się nie stało. Moje imię wywodzi się z łaciny i oznacza złota, złocista. Mama nadała mi to imię, ponieważ w dniu moich narodzin był piękny wschód słońca, który powodował , że dojrzewające zboże mieniło się złotem. – Yoshito spojrzał na mnie zdziwiony. – Wiem, trochę to patetycznie i na przerost, ale mama zawsze mi to tak tłumaczyła.
-Bardzo ciekawe wytłumaczenie. – Chłopak uśmiechał się, jakby go ta cała sytuacja śmieszyła.
-Dla mnie imię jest dość ważnym elementem każdego człowieka. To co oznacza i w jakich okolicznościach zostaje przypisane małemu dziecku staje się częścią jego osobowości. – Pogłaskałam jednego z koni. Parsknął zadowolony.
-Muszę się dowiedzieć co oznacza moje imię. – Yoshito zmierzwił włosy ręką.
-Najlepiej spytaj się o to swojej mamy. – Uśmiechnęłam się, jednak chłopak posmutniał i już się nie odezwał. Pewnie znowu palnęłam jakąś głupotę. Zarumieniłam się, więc schyliłam głowę i ruszyłam w kierunku chatki.
-Dowiem się za ile będzie obiad. – Nagle wpadł na mnie Hugo.
-Siostra! Obiad już na stole chodźmy! – Brat spojrzał spode łba na rycerza, który nadal był smutny. – Kto jest ten brzydki pan? Dlaczego mama dla niego też ugotowała obiad?
-Ten pan jest rycerzem. Może kiedyś będziesz jak on? – Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej. Co ten Hugo wygaduje.
-Nie chcę być taki brzydki. – Pokazał język ciemnowłosemu i pognał do domu. Ja stałam i paliłam się ze wstydu.
-Przepraszam za mojego brata, jest strasznie nieokrzesany. – Zerknęłam na Yoshito, który lekko się uśmiechnął.
-Aż taki brzydki jestem?
-Niee! Wcale nie jesteś brzydki! Wręcz przeciwnie!- Jej, co ja gadam. Dzisiaj osiągnęłam chyba szczyt zażenowania.
-Aurora zaproś gościa do domu, obiad już gotowy! – Z opresji uratowała mnie mama. Zasiedliśmy do posiłku i przy wesołej pogawędce zjedliśmy pyszne dania przygotowane przez mamę. Po posiłku pomogłam mamie zmywać naczynia w bali i sprzątać ze stołu. Na koniec zaniosłam talerz zupy babci Genowefie, która zawsze jadała posiłki na ławeczce. Kiedy wróciłam do jadalni przy stole nie było już nikogo. Tata pojechał do nagłego wypadku. A co z Hugo i Yoshito? Wyszłam na zewnątrz. Aldinor spokojnie skubał trawę obok reszty koni. Czyli rycerz jeszcze nie odjechał… Hugo nie polubił chyba nowego znajomego. To oznacza tylko jedno: problemy. Ah! Co ten mały łobuziak wymyślił tym razem?
[Yoshito?]

Od Yoshito - C.D Lillian

 Zdawałem sobie sprawę z tego, że moja bezczynność i milczenie mogłoby wyrażać brak reakcji, jednak to właśnie wtedy próbowałem zagłębić się w swoich myślach oraz podjąć decyzję. W ostatniej chwili odepchnąłem wilka, który szarżował z wyszczerzonymi kłami na Lillian. Wtedy wiedziałem, że czas się kończy. Szybko szarpnąłem dziewczynę w stronę drzewa. Zrozumiała o co mi chodzi i wdrapała się po korze. Cofałem się o kolejne kroki, aż moje plecy zetknęły się z tym samym drzewem, na którym siedziała Lillian.
 – Yoshito! Właź! – desperacko machała w dole ręką, próbując mnie wciągnąć, jednak nie zwracałem na to uwagi. Byłem zbyt przejęty opracowywaniem strategii, która została perfidnie przerwana przez upartą kontynuację działań Lillian. Ostatecznie byłem tak przekonywany, że nie zorientowałem się kiedy sam wdrapałem się na drzewo. Odetchnąłem z ulgą, przy okazji starając się opanować oddech.
 – Dlaczego nie wchodziłeś?! – wrzeszczała, niemal ogłuszając wilki wokół.
 – I co by to dało? – oparłem się o szorstką korę, odwracając wzrok.
 – Nie zostałbyś zjedzony? – zripostowała, a ja w odpowiedzi delikatnie prychnąłem.
 Wsłuchując się w warczenia wilków, czekałem aż wszystko ucichnie, co na pewno nie przyjdzie szybko. Tymczasem dałem się ponieść wspomnieniom. Pamiętam czasy bardziej młodzieńcze, w których mieszkałem jeszcze w Gevaudan. I to w prawdzie tam spędziłem całe dzieciństwo i rozpocząłem pierwsze wojowania mieczem, dopóki nie dostałem eskorty do Clarines... To mnie bolało przez jakiś czas: chęć powrotu do swojego królestwa, ale z czasem stare rany się zagoiły i przyzwyczaiłem się, choć nieraz zdarzyło mi się pomyśleć o osobach, które tam poznałem. Prawdopodobnie niektóre wyrosły już na dorosłe i rozsądne osobniki, a drudzy na agresorów i zbójów.
 – O czym tak myślisz? – zapytała, gdy między nami narastała ogromna, niepokojąca cisza przerywana drapaniem kory i warczeniami.
 – O przeszłości – odpowiedziałem krótko.
 – Co w niej?
 – Wiesz co to Gevaudan, prawda? Wychowałem się tam i... – ni stąd ni zowąd wypowiedź przerwało mi hałaśliwe skomlenie wilków, a pole widzenia ograniczyły zbliżające się światła pochodni. Dźwięki wozów i kopyt koni rozbijały się po całym lesie. Zerknąłem w tamtą stronę, zdziwiony, a za mną Lillian. Dzikie zwierzęta znikły w ciemnościach, jednocześnie pozwalając nam zejść z drzew. Jak się okazało, byli to ludzie z zamku, a raczej pierwszy książę z drugą księżniczką, Roną. Gdy tylko nas zauważyła, kazała zatrzymać powóz, przed którym stanąłem.
 – Hm, hm – zaczęła białowłosa dziewczyna, wymieniając się ze mną spojrzeniami. – Co robisz tu o tej porze, Yoshito? I... jak masz na imię? – przerzuciła wzrok na moją towarzyszkę.
 – To jest Lillian, koniarz. Nic ciekawego, mały spacer i... wilki nas napadły – wytłumaczyłem. – Tylko cała wataha, nie przejmuj się – machnąłem ręką obojętnie, jakby to była błahostka.
 – Rycerz boi się paru wilczków? – zapytała ze szczyptą sarkazmu w głosie.
 – Zabierze nas jaśnie pani na zamek? – odparłem, kładąc wyraźny nacisk na tytuł dziewczyny.
 Gdy tylko ta pokiwała głową, wraz z Lillian weszliśmy do jednego z powóz. Usiedliśmy na przeciwko siebie.
 – Jak podobał ci się dzisiejszy dzień, pełen wrażeń? – zapytałem, posyłając jej lekki uśmiech.

< Lillian?>

Od Yoshito - C.D Aurory

 Prawdą było to, że przez całą drogę nie czułem się zbyt dobrze, ale nie sądziłem, że to zadecyduje o mojej równowadze... Skończyło się na tym, że znów zemdlałem w niewłaściwym momencie, zostawiając dziewczynę z chorym Aldinorem. Heh... jak dojdę do siebie to chyba jej podziękuję. Nie każdy by się tak zachował. Jakiś czas później – bo nie potrafiłem dokładnie określić, ile minut czy godzin minęło – ponownie rozchyliłem powieki, starając się daremno powstrzymać bóle i zawroty głowy. Również rana zaczęła mnie mocno szczypać. Tym razem nie dostrzegłem przed sobą dziewczyny, zamiast tego las zasłaniający ciemne niebo, z którego spadały krople deszczu. Podniosłem górną partię ciała, rozglądając się dyskretnie. Obok mnie oprócz konia leżała Aurora, ale nie spała. Jak zahipnotyzowana spoglądała w jakiś daleki punkt. Dopiero, gdy pstryknąłem jej palcami przez oczyma, gwałtownie zerwała się z miejsca.
 – I jak się czujesz? – zapytała, odlepiając od policzka mokrą grzywkę.
 – Lepiej – stwierdziłem. – Może już wracajmy? Nawet na piechotę... tu nie jest bezpiecznie – rozejrzałem się po terenie z nadzieją, że za chwilę usłyszę charakterystyczne warkoty wilków, co się jednak nie stało.
 – Aldinor zasnął – poinformowała, spoglądając na wyczerpanego wierzchowca. Jego klatka piersiowa poruszała się teraz spokojnie i równomiernie. Wyglądał o wiele lepiej, tak samo jak ja.
 – Zasnął? – zaniepokoiłem się, mając w tej chwili różne myśli, niekoniecznie pozytywne, lecz mimo małego czasu znajomości starałem się zaufać towarzyszce w kwestii zdrowia mojego konia.
 Krew pulsowała w mojej czerwonej sieci żył, przyprawiając o kolejne bóle, co tylko spotęgowały uderzające pioruny.
 – Na pewno dobrze się czujesz? – zapytała, momentalnie mnie podtrzymując.
 – Tak... po prostu jestem... – zawiesiłem się i spojrzałem w niebo sądząc, że da mi ono jakąś podpowiedź. – Zdenerwowany, Aldinor...
 – Przeżyje, mówiłam o tym – Aurora poprawiła mi humor swoim promieniującym uśmiechem, który kontrastował z trwającą burzą i liśćmi tańczącymi na hałaśliwym wietrze.
 – Dzięki bogu... jak tylko się obudzi, ruszymy? – zaproponowałem, lekko bezmyślnie.
 – A masz siłę, by nieść konia na barkach? – zaśmiała się krótko.
 – No nie... – pokręciłem głową. – No nic, będziemy musieli tu trochę zostać – nagle zrzuciłem swój płaszcz, którym po chwili okryłem plecy przemoczonej dziewczyny, posyłając jej pełne wdzięczności spojrzenie. Przynajmniej to mogłem zrobić...
 Jakiś czas później deszcz przestał padać, jednak grzmoty nie ustały. Jedynie oddalały się, tracąc na sile. Wszystko zaczęło się uspokajać wraz ze spokojnym wiatrem kołyszącym konarami drzew. Słońce w końcu przebiło się przez gęste, czarne chmury, swoimi promieniami skutecznie przeganiając resztę granatu na niebie. Zupełnie jakby było mało szczęśliwych chwil, przebudził się Aldinor, który od razu prychnął radośnie w naszym kierunku. Z trudem podniósł swoje masywne ciało i podszedł do nas. Aurora rzekomo zamknęła oczy, ale z czasem zasnęła. Wcale się nie dziwiłem, a nawet odwiedziło mnie uczucie do złudzenia przypominające ulgę. Wziąłem kobietę delikatnie na ręce, uważając na to, by się nie obudziła i zamiast poczuć materiał jej spódnicy, dotknąłem jej uda. Przez chwilę nie miałem odwagi tam spojrzeć, ale sytuacja mnie do tego zmusiła. Oblany lekką purpurą, wysunąłem szyję w celu przyjrzenia się. Miała rozdartą spódnicę. Co jak co, ale myślę, że istniały też inne sposoby, dzięki którym mogła tego uniknąć. Mimo wszystko byłem jej cholernie wdzięczny. Aldinor wyglądał na nowo narodzonego, toteż roślina trująca nie miała aż tak wielkiej mocy w sobie. Jakby nigdy nic, wyniósł nas z lasu. Jednak zamiast udać się w stronę zamku, zmienił kierunek i podążył ścieżką, którą wędrowała wtedy Aurora. Prawdopodobnie prowadziła do jej domu. Ten koń ma szczególnie dobrą pamięć, miałem tylko nadzieję, że to będzie naprawdę jej chatka na skraju królestwa.
 Aurora wciąż spała zmęczona na przodzie konia, a ja za nią ledwo się trzymałem. No cóż, też przydałby mi się tak twardy sen. Minęło jakieś dwie godziny, zanim w ogóle ujrzałem jakikolwiek dom. Być może Aldinor dobrze wybrał, bo było o wiele krócej niż gdybyśmy zdecydowali się na wypad do zamku, gdzie przy okazji na drodze napotkalibyśmy watahę wilków. Zatrzymałem się niedaleko przed drzwiami, znów biorąc kobietę na ręce. Spojrzałem na jej powoli otwierające się oczy, a później mój wzrok przykuły sylwetki dwóch osób, prawdopodobnie jej rodziców.

< Aurora? >

Od Aurory - C.D Yoshito

Yoshito puścił mnie. Był po prostu poddany uczuciu paniki. Rozumiałam go. Mimo to odsunęłam się od niego. Trochę mnie przeraził swoją gwałtowną reakcją. Spojrzałam na leżącego Aldinora.
-Zbadam go, dobrze? – Zerknęłam niepewnie na mężczyznę. Bałam się, że znowu poniosą go w jakiś sposób emocje. Ten jednak lekko skinął głową. Padał intensywnie deszcz. W dodatku dookoła błyskało się i co chwilę ciszę przerywał potężny huk piorunów. Moje włosy przylepiły mi się do policzków i czoła. Czułam jak i delikatna tkanina, z której uszyte było moje odzienie, przylepia się niemiło do nagiej skóry. Uklęknęłam obok leżącego na boku konia, który niespokojnie orał kopytami ziemię. Był cały pokryty potem i deszczem. Miał rozbiegany wzrok.
-To chyba kolka, musiała ją spowodować jakaś roślina, która rosła na tej łące. – Podrapałam się w łokieć. - Hmm… To nie, to nie, to też nie. Co to może być? Już wiem! – Odwróciłam się w kierunku Yoshito, który patrzył na mnie z lekkim uśmiechem na ustach pomimo niezbyt przyjemnej sytuacji. Kusiło mnie by spytać, czemu się uśmiecha, ale się powstrzymałam i wróciłam do ratowania konia.
-Zatruł się zapewne lulkiem czarnym. Miejmy nadzieję, że nie zjadł go zbyt wiele. W niedużych ilościach dochodzi do zatrucia, jednak nie powinno spowodować to śmierci. – Tłumaczyłam rycerzowi spokojnie i zastanawiałam się, co można podać w tym wypadku.
-Aldinor… może umrzeć? – Yoshito spojrzał na mnie wzrokiem pełnym obawy o zdrowie swojego towarzysza.
-Nie pozwolę mu umrzeć. Kolka nie jest jeszcze zbyt silna, ponieważ nie zaczął się tarzać, by zmniejszyć ból. Niestety jeśli zacząłby się tarzać szansa na uratowanie go by drastycznie spadła. – Powiedziałam stanowczo. Rozejrzałam się. Potrzebuję czegoś rozkurczowego, czegoś co nie powinno być trujące dla konia. Rumianek! Stary dobry rumianek. Na szczęście ta roślina jest pospolita i od razu dostrzegłam niewielką kępkę białych kwiatków tuż obok. Delikatnie je ścięłam. Z jednego z mieszków wyjęłam mały moździerz. Zawsze miałam go przy sobie. Roztarłam zioło i zalałam chłodną wodą z manierki.
-Potrzymasz mu łeb, tak by mógł wypić ten wywar? – Wskazałam na mieszaninę znajdującą się w moździerzu. Mężczyzna podszedł do swojego wierzchowca i delikatnie uniósł mu głowę. Otworzyłam pysk zwierzęcia i wlałam całość wywaru. Koń zamlaskał i cicho prychnął.
-Co teraz? – Yoshito spojrzał na mnie. Jego mokre włosy wchodziły mu w oczy.
-Musimy chwilę poczekać. Niestety nie mogę doprowadzić do wymiotów, ponieważ konie nie potrafią zwracać. Dlatego też nie można się pozbyć z organizmu trucizny. Jednak, jeśli jest jej niewiele to nie powinno być już problemu. – Uśmiechnęłam się ciepło. Pomimo mojego pocieszenia chłopak był blady i jakby nieobecny. Nie wyglądał na zdrowego. Musiało mu się coś stać.
-To świetnie. Mam nadzieję, że Aldinor wyjdzie z tego szybko. – Rycerz próbował szybko wstać, jednak zachwiał się i prawie przewrócił, gdyby nie to, że od razu zareagowałam złapałam go za ramię. Był ciężki, ale szybko odzyskał równowagę. Dyskretnie zerknęłam na jego głowę, badając, czy czasami nie ma gdzieś jakiejś rany. Jego objawy wyglądały, jakby się porządnie grzmotnął w czaszkę. Na wysokości potylicy widniała plama krwi, która zlepiła włosy otaczające miejsce stłuczenia.
-Czemu mi nie powiedziałeś, że jesteś ranny?! – Oburzyłam się. – Przecież bym ci od razu pomogła!
-Ale o co ci chodzi? Przecież… - Przerwał i padł jak długi. Zemdlał. Szybko oceniłam sytuację. Muszę tylko odnaleźć miejsce, w którym się uderzył i je szybko opatrzyć zanim się ocknie. Inaczej pewnie będzie udawał, że nic mu nie jest. Uklęknęłam przy głowie ciemnowłosego i delikatnie przekręciłam ją na swoich kolanach, tak aby mieć dogodne dojście do rany. Pewną ręką sięgnęłam do mieszka, w którym znajdował się drapacz lekarski, utarłam niewielką ilość w moździerzu i taką papkę przyłożyłam do rany. Przytrzymując ją ostrożnie, wzięłam manierkę i zmoczyłam ranę, by oczyścić ją z krwi. Nie miałam niestety żadnego bandaża, więc sięgnęłam po białą chustę, którą wcześniej przykryty był mój prowiant w koszyku. Była trochę za krótka, by obwiązać nią całą głowę, dlatego też złapałam za skrawek mojej zielonej spódnicy i oderwałam niewielki element. Związałam oba materiały i obwiązałam nimi głowę nieprzytomnego. Gotowe! Ostrożnie wstałam i usiadłam obok chorych. Było mi trochę zimno od silnego wiatru i deszczu. Nie byłam zbyt ciepło ubrana. W dodatku teraz moja podarta spódnica odkrywała spory fragment nagiej skóry uda, na której pojawiła się gęsia skórka. Pociągnęłam nosem. Nie ruszę się stąd, dopóki moi dwaj pacjenci nie wyzdrowieją.
[Yoshito?]