Nienawiść wyryta na twarzy Renee, mocno zakuła mnie w serce. Nie chciałam już płakać, bo czułam się przez to coraz gorzej. Moje oczy wyschły, pozostawiając po płaczu jedynie czerwone, delikatnie napuchnięte ślady. Spojrzałam ostatni raz na mężczyznę, po czym zaszlochałam w głos. Mimo rozpaczy i wojny uczuć, którą przeżywałam w środku, lekko podniosłam kąciki ust.
– Jeśli chciałeś, bym zeszła ci z oczu, to skutecznie ci się to udało – powiedziałam spokojnym, opanowanym tonem jak nigdy. – Nigdy cię nie okłamałam i tego będę się trzymać. Nazwij mnie fałszywą zdzirą, nie wezmę tego do siebie... A gdy wszystko przemyślisz to zrozumiesz, że nie jesteś dla mnie niewolnikiem, ale... ty mnie przecież nie znasz, jestem tylko szlachcianką... prawda? – zmarszczyłam brwi, nie zwracając już uwagi na to, czy mnie słucha.
Służąca zaprowadziła Renee z powrotem do łóżka i na moment zeszła mi z pola widzenia, poszukując jakichś leków. Nie mogłam jednak zwyczajnie opuścić komnaty. Wobec tego, zahaczyłam o framugę drzwi, nawet nie odwracając się w stronę mężczyzny.
– Wielka szkoda, że chcesz, aby to się akurat tak skończyło – stwierdziłam gorzko. – Robiłam co w mojej mocy, ale nie mogę zrobić nic więcej. Sam musisz otworzyć oczy i przestać wierzyć w różne bzdury – tymże akcentem kończąc, wyszłam lekkim krokiem z komnaty.
Nie miałam już nerwów i serca, by kontynuować tę rozmowę, gdy... tylko ja staram się nawiązać jakikolwiek kontakt. Nie wierzę w to, że tak łatwo zapomniał o tym, co się wydarzyło przez te parę dni. Poczułam się wtedy, jakbym została przyrównana do swojego ojca – czyli jednym z fałszywych szlachciców, dbających tylko o własne korzyści... Nie miałam siły płakać, koniec z tym. Muszę odepchnąć wszystkie gnębiące mnie uczucia na bok. Co z tego, że mimo honorowej postawy, w środku siedziała mała, smutna dziewczyna, która chciała być otoczona krztą sprawiedliwości. I nawet jakbym chciała, to nie mogłam zapomnieć o sprawie z Renee, za bardzo mnie to ukuło.
Z myślenia wyrwały mnie huki dochodzące z dziedzińca. Otworzyłam szeroko oczy, omijając strzałę, która po chwili wbiła się w mur za mną. Co się działo, dlaczego celowali we mnie? Spojrzałam w niebo. Krople deszczu spadały na moje policzki, idealnie maskując ślady po płaczu. Huh, z pogodą to faktycznie trafiliśmy. Skomponowana z wydarzeniami, tworzyła niezapomniany klimat walki i zahartowania. Minęło parę minut, zanim skierowałam się do źródła dźwięku. Na miejscu ujrzałam parę żołnierzy i...własnego ojca. Na przeciwko stała Królowa Keira z własnymi siłami zbrojnymi, jednak całkowicie nieprzygotowanych na jakąkolwiek potyczkę. To stało się zbyt szybko. Schowałam się za kolumną tylko po to, by za chwilę zza niej wyjść i pokazać się ojcu.
– Oddajcie Fleur. Niewolnika sobie weźcie, nam się nie przyda – zabrał głos. – Jeśli wszystko sprawnie pójdzie, nie rozpętamy zbędnej wojny...
– Pójdę, jak tylko zapewnisz mnie o ich bezpieczeństwie – wyszłam odważnie przed szereg, mając na uwadze nie tylko całe Mantai, lecz także i Renee, który wypoczywał w komnacie.
Władca zaśmiał się krótko, otwierając ręce w formie uścisku i rzekł:
– Oczywiście, córo.
– Nie wierzę ci – pokręciłam głową, odgarniając mokrą od deszczu grzywkę. Na początku byłam przekonana co do swoich słów, jednak gdy mój ojciec wydał rozkaz, by przyprowadzić Renee, sprawnie zgasił moją odwagę i szybko zmusił do zmiany zdania.
Już chciałam ruszyć, aż niespodziewanie moje ciało przeszył siarczysty ból. Syknęłam głośno, spoglądając na udo, w którym tkwiła srebrna strzała... Srebrna... ojciec próbuje mnie zmusić do powrotu? Tak, to najlepsze rozwiązanie jakie mogło mu przyjść do tego chorego łba. Upadłam bezwładnie na ziemie. Przed większymi skutkami upadku uchroniły mnie łokcie, które oparły się o gładkie podłoże. Niemal poczołgałam się za kolumnę, po czym przecięłam kawałek spodni w sam raz, by dostać się do rany.
– Tato, odejdź! Nie rozpoczynaj tego... – mimo utraconej krwi, krzyknęłam głośno.
Cóż, nie wiem czy dojdzie do eskortowania nas. Sytuacja całkiem zaczęła wymykać się spod kontroli, a ja kompletnie zapomniałam, kim jest moja rodzina i co się z nią stało.
– Uciekajcie... – westchnęła Keira, wyjmując miecz z pokrowca. – Już! – gdy patrzyłam się na nią zdziwiona, krzyknęła na mnie tym samym sprawiając, że powróciłam do rzeczywistości.
Pobiegłam więc na zamek, po czym wbiegłam do komnaty Renee, gdzie siedział on i służba. Nie spał, ale widząc mnie też nie zareagował, tak jak się tego spodziewałam. Zmęczona biegiem ze zranioną nogą, oparłam się o zamknięte drzwi i wzięłam parę głębokich oddechów. Nie chciałam zostawiać Renee podczas, gdy Keira wyraźnie powiedziała, że MY mamy uciekać.
– Wynosimy się stąd, nie mam zamiaru cię tu zostawiać... czy ci się to podoba czy nie – bez namysłu wzięłam mężczyznę pod ramie, służba wybiegła z pomieszczenia w jednej chwili, dlatego nie mogliśmy liczyć na wsparcie. W gruncie rzeczy sama kulałam, ale rana nie mogła się równać w tą rozciągającą się na ramieniu Renee.
Nie wiedziałam nawet, dokąd mieliśmy się udać. Uciekać... to słowo, które mogłabym zinterpretować na kilka sposobów, jednak z racji tego, że mieliśmy opuścić to miejsce, nie brałam pod uwagę innych opcji. Huh, to było śmieszne... Renee ma mnie za fałszywą, zepsutą dziewczynę, a ja... ja jeszcze mam odwagę i nerwy, by go wynosić. O dziwo nie stawiał się... na początku.
< Renee? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz