- Najlepszy dzień, jaki tu przeżyłam. - powiedziałam śmiejąc się.
Chłopak równie się zaśmiał. Resztę drogi przemilczeliśmy... Wyszliśmy z
powozu podchodząc do księżniczki.
- Dziękuję jaśnie księżniczko-powiedziałam kłaniając się. Dziewczyna
popatrzyła na Yoshito i odwracając się odeszła. Staliśmy tam, dopóki nie
straciliśmy jej ze wzroku.
- Dobra teraz jeszcze trzeba załatwić jedną rzecz. - powiedziałam idąc w stronę malej polanki.
- Jaką... No tak konie.
- Dokładnie. - stanęłam pośrodku polanki gwizdając.
- Po co to robisz?
- Zaraz się dowiesz. - powiedziałam cicho wartując się w las przed nami. Po paru minutach
Usłyszeliśmy rytmiczne stukanie kopyt o ziemie. Po chwili oba konie
biegły prosto na nas. Brosh nie zatrzymując się przebiegła obok mnie.
Wskoczyłam na jej grzbiet zawracając. Yoshito zrobił to samo i razem
wróciliśmy do stajni. Przywiązałam Brosh do drzewa rosnącego nieopodal i
odebrałam od Yoshito ogiera.
- Ale wiesz, że sam mogę to zrobić?
- Wiem, ale to moja praca. Więc proszę patrz i... w sumie to tyle. -
powiedziałam odcinając popręg. Poczułam jak ktoś bierze siodło.
- Jednak nie potrafię patrzeć jak kobieta robi coś o ja mógłbym zrobić. -
uśmiechnął się odwieszają siodło... Zaprowadziłam ogiera zasuwając
zasuwę odetchnęłam głęboko.
- Dobrze się czujesz? - zapytał. Odwróciłam się uśmiechają delikatnie.
- Tak dobrze nawet bardzo. - powiedziałam wychodząc ze stajni. Przemyciłam wodze przez szyję klaczy.
- Do jutra. - powiedziałam wskakując na grzbiet Brosh.
- Do jutra! - pomachał mi Yoshito. Wyjechałam przez główną bramę
uśmiechają się do strażników... Weszłam padnięta do domu i od razu
padłam jak długa na łóżko.
~ Bardzo wcześnie rano ~
W sumie miałam dziś wolne jednak zawsze przyda się ktoś do pomocy.
Ubrałam się i wyszła z domu. Wyprowadzałam Brosh ubierając jej jedynie
ogłowie. Wskoczyłam na jej grzbiet i popędziłyśmy do zamku.
Zatrzymałyśmy się przed główna bramą. Strażnicy nie wpuściliby byle
kogo. Przedstawiając się jak zawsze wjechałam do środka. Przejechałyśmy
przez rynek jednak tam ktoś nas zatrzymał. Był to ktoś ze
szlachty ( sądząc po stroju ). Zsiadłam z Brosh kłaniając się.
- Panienko koń ci nie ucieknie?
- Nie ona nie.- powiedziałam cały czas się uśmiechając.
- Mam dla ciebie zadanie. Podejmiesz się go?
- Oczywiście.
- A więc chodzi o to, abyś dostarczyła to do Gevaudan. Mieszka
tam Toshito Lucifer... - wytłumaczył mi moje zadanie mówią, iż do
zadania jest przydzielony jeszcze ktoś z zamku. Jest to tajemnica i że z
nikim nie mam o tym rozmawiać nawet z moim towarzyszem on ma za zadanie
mnie chronić ( to nie moje słowa ). Na koniec dał mi mały pakunek.
- Powodzenia.- powiedział patrząc jak odjeżdżam... Jeszcze tego samego
dnia wieczorem miałam wyruszyć. Spakowałam się na te parę dni i
przygotowałam Brosh... Po pewnym czasie słońce już zachodziło.
Zarzuciłam kaptur na glowę i Wsiadłam na Brosh jadąc przez las do
jeziora. Tam już ktoś czekał. Nie wiedząc kto to zeskoczyłam z klaczy.
Skoro była to osoba z zamku to w sumie wypadało. Podeszłam do owej osoby
i ukłoniłam się.
- Lillian co ty robisz? Poza tym jest późno czemu tu jesteś?
Popatrzyłam na osobę siedzącą na koniu orientując się, że to Yoshito.
- Emmm... Mam się tu z kimś spotkać. Z kimś z za... - tu rozkminiłam, że
to z nim mam tam jechać. - Powiedz czekasz tu na pewną osobę i nacie
razem gdzieś jechać?
- A skąd to wiesz?
- A wiesz z kim i dokąd?
- Nie, nie zostałem wtajemniczony do tego stopnia. - powiedział patrząc na mnie podejrzliwie.
- Spokojnie Yoshito. Ja jestem tą osobą.
Yoshito? Co powiesz na wspólną wyprawę?
sobota, 18 czerwca 2016
środa, 15 czerwca 2016
Od Rony - C.D Rhaegar'a
Trochę zdziwiło mnie to, że mój najstarszy brat zgodził się mnie zabrać ze sobą. To w końcu mogło się skończyć różnie, śmiercią jednego z nas, lub wszystkich.. a nawet gorzej! Jeżeli tak się oczywiście da. Nie powinnam o tym myśleć, ale pierwszy raz mam do czynienia za tak dziwnym uczuciem. Ekscytacja i jednocześnie strach przed tym co jeszcze może się wydarzyć, czy właśnie to czuje prawdziwy rycerz, którym tak właściwie nie jestem i raczej nigdy nie będzie dane mi nim być. O wiele lepiej czułam się w spodniach, luźnej koszuli…. Niż tej ciasnej sukieneczce, którą powinnam nosić na zamku. I tak mi kazali i ja nie miałam nic do gadania, he he. Pokazywanie się w takim stroju przed tysiącami książęcych rycerzy było nieco krępujące, ale dlaczego? Patrzyli się na mnie jakbym była jakimś dziwnym okazem, bo przecież to nie jest normalne, że księżniczka dzierży w swojej słabej łapce broń.
W momencie kiedy Rhaegar powiedział mi to swoje dziwne wyzwanie, na początku nie wiedziałam jak mam na nie zareagować. To chyba nienormalne, żeby ten rycerz, powoli siwiejący (hihi) powiedział co mnie coś tak dwuznacznego. Z pewności chodziło mu o coś innego i w tym nie ma wątpliwości, bo on przecież nawet mało co ze mną rozmawia i tym bardziej traktuje mnie jak swoją panią.
-...Zabrałbyś mnie stąd? - zapytałam lekko nie dowierzając w to co właśnie powiedział, szukałam w tej wypowiedzi jakiegoś ukrytego, drugiego dna. - Rhaegar! Odpowiedz! -zbulwersowałam się kiedy ten odwrócił się do mnie tyłem i chrząknął tak jakby zaraz miał wygłosić przemowę swojego życia. No żebym mu czasem zaraz kopa w dupe nie zasadziła.
-To rozkaz? - zapytał śmiejąc się cicho, jakby sobie ze mnie kpił. Jakby nie patrzeć to nadal jestem z Rodziny Królewskiej i wydawanie rozkazów to jeden z moich obowiązków… pomijając fakt, że jestem najmłodsza i w sumie jedno wielkie gówno mam do gadania.
-Kpisz sobie ze mnie!? - warknęłam wyciągając miecz i delikatnie przykładając jego zaostrzony czubek do pleców rycerza. I tak chyba nie miał zamiaru na mnie spojrzeć, no trudno. - No Rhae…
-Smoku! Nie powinieneś pilnować swoich rycerzy? - usłyszałam męski, ale nadal nieco dziecięcy głos dochodzący zza moich pleców. Szybko odłożyłam broń uświadamiając sobie kto tak naprawdę za mną stoi.
-Jajo… - warknął przeciągle Siwek stojący przede mną. Chyba był zdenerwowany, aczkolwiek ja nie miałam zielonego pojęcia co znaczyć ma ten pseudonim – Już ci mówiłem, żebyś tak do mnie nie mó…. - teraz również odwrócił się wyciągając swój srebrny miecz, tak, jakby chciał co najmniej wystraszyć osobę, która przed chwilą się do niego tak zwróciła. Oj nie wiesz co robisz Sir… nie wiesz co robisz. W momencie kiedy ujrzał przed swoją twarzą chłopaka o siwych włosach, błękitnych jak woda oczach i w białej pelerynie… jego broń z brzękiem stuknęła o ziemię.
-Co ma znaczyć to spoufalanie się z Księżniczką Clarines? -powiedział tym swoim wyniosłym, bardzo poważnym tonem, aż strach się bać. Tym bardziej, że mina Rihaegar'a mówiła teraz coś w rodzaju „jejku zabijcie mnie, co ja mam robić”. Parsknęłam śmiechem widząc to i nie mogąc się już dłużej powstrzymać, po prostu ta mina była bezcenna. Zaciął się czy jak?
-Książę, ja..
-Żałujesz? Cóż to za mężczyzna przekładający dumę i status nad własne uczucia i przekonania. Po za tym… twój status chyba by się nawet zgadzał, Rhaegarze Targaryen (nie umiem odmieniać, cii). - obserwowałam to całe przedstawienie z bezpiecznej odległości, tak na wszelki wypadek wolałam nie stać w polu rażenia. Młody książę obrócił się na pięcie mając w zamiarze odejść, jednak ten skutecznie zatrzymał go…
-To co ja mam w takim wypadku zrobić!? - wydukał lekko zdenerwowany. Biedny taki zestresowany, normalnie zamknie się w sobie..
-Nie wiesz co się robi z kobietami, Książę? - słysząc przydomek jaki dołączył do wypowiedzi Sasha: osłupiałam. Co to ma wszystko znaczyć, tym bardziej teraz. II Książę Clarines odwrócił tylko swój pyszczek uśmiechając się i zerkając na nas kontem oka. Boże to spojrzenie wyrażało tak wiele, że nawet na mojej twarzy pojawiły się wszystkim znane, czerwone rumieńce. Odszedł tak szybko jak się pojawił teraz zostawiając nas w nieco krępującej sytuacji.
-Skurkowany… - przeklnął pod nosem nawet na mnie nie zwracając większej uwagi. - Skąd on to wie…
-Co to ma znaczyć… - tym razem to ja miałam zamiar wydłubać mu oczy. Książę? Dobrze wiedzieć, że cały ten czas traktowałam księcia niczym .. pazia? Hehe to bardzo dobre określenie. Chociaż skoro nie jest już na terenie swojego królestwa i nawet nie przyznaje się do swojego pochodzenia to z jakiej racji miałabym zwracać się do niego jak do szlachetnie urodzonego księcia? Kolejny raz nie spotkałam się z odpowiedzią. Zaczęło mnie to już w tym momencie porządnie drażnić, dlatego tez wyciągnęłam mały, srebrny sztylecik z kieszeni. Podstawiłam mu nóżkę, dokładnie tak, by wyrżnął się do tyłu i kiedy już leżał: usiadłam mu na biodrach, pochyliłam się i przyłożyłam ostrze do gardła.
-No gadaj w końcu! - nadal czerwoniutka jak buraczek i delikatnie zdenerwowana starałam się na nim jakoś wymusić odpowiedź. Skoro nie statusem to siłą, której i tak miałam znikome pokłady.
-Oh jaka groźna.. - zachichotał podnosząc jedną rękę, na początku przeciągając palcami przelotnie po moim policzku a następnie ściągając gumkę z moich srebrnych włosów. Krótkie, równo ścięte włosy rozlały się na moje włosy i też do przodu, gilgocząc teraz rycerza w nos. - Teraz wyglądasz jak prawdziwa buntowniczka phihi.
Usiadłam teraz prosto nieco zrezygnowana. Minka zbitego psa zawsze działa hihi. Odłożyłam sztylecik na bok, a w tym czasie chłopak podniósł się do pozycji siedzącej i oparł się rękoma za swoimi plecami.
-Jesteś głupi.. - prychnęłam patrząc prosto w te jego fioletowe gały… no i co się debil tak szczerzy…
(Rhaegar ?)
W momencie kiedy Rhaegar powiedział mi to swoje dziwne wyzwanie, na początku nie wiedziałam jak mam na nie zareagować. To chyba nienormalne, żeby ten rycerz, powoli siwiejący (hihi) powiedział co mnie coś tak dwuznacznego. Z pewności chodziło mu o coś innego i w tym nie ma wątpliwości, bo on przecież nawet mało co ze mną rozmawia i tym bardziej traktuje mnie jak swoją panią.
-...Zabrałbyś mnie stąd? - zapytałam lekko nie dowierzając w to co właśnie powiedział, szukałam w tej wypowiedzi jakiegoś ukrytego, drugiego dna. - Rhaegar! Odpowiedz! -zbulwersowałam się kiedy ten odwrócił się do mnie tyłem i chrząknął tak jakby zaraz miał wygłosić przemowę swojego życia. No żebym mu czasem zaraz kopa w dupe nie zasadziła.
-To rozkaz? - zapytał śmiejąc się cicho, jakby sobie ze mnie kpił. Jakby nie patrzeć to nadal jestem z Rodziny Królewskiej i wydawanie rozkazów to jeden z moich obowiązków… pomijając fakt, że jestem najmłodsza i w sumie jedno wielkie gówno mam do gadania.
-Kpisz sobie ze mnie!? - warknęłam wyciągając miecz i delikatnie przykładając jego zaostrzony czubek do pleców rycerza. I tak chyba nie miał zamiaru na mnie spojrzeć, no trudno. - No Rhae…
-Smoku! Nie powinieneś pilnować swoich rycerzy? - usłyszałam męski, ale nadal nieco dziecięcy głos dochodzący zza moich pleców. Szybko odłożyłam broń uświadamiając sobie kto tak naprawdę za mną stoi.
-Jajo… - warknął przeciągle Siwek stojący przede mną. Chyba był zdenerwowany, aczkolwiek ja nie miałam zielonego pojęcia co znaczyć ma ten pseudonim – Już ci mówiłem, żebyś tak do mnie nie mó…. - teraz również odwrócił się wyciągając swój srebrny miecz, tak, jakby chciał co najmniej wystraszyć osobę, która przed chwilą się do niego tak zwróciła. Oj nie wiesz co robisz Sir… nie wiesz co robisz. W momencie kiedy ujrzał przed swoją twarzą chłopaka o siwych włosach, błękitnych jak woda oczach i w białej pelerynie… jego broń z brzękiem stuknęła o ziemię.
-Co ma znaczyć to spoufalanie się z Księżniczką Clarines? -powiedział tym swoim wyniosłym, bardzo poważnym tonem, aż strach się bać. Tym bardziej, że mina Rihaegar'a mówiła teraz coś w rodzaju „jejku zabijcie mnie, co ja mam robić”. Parsknęłam śmiechem widząc to i nie mogąc się już dłużej powstrzymać, po prostu ta mina była bezcenna. Zaciął się czy jak?
-Książę, ja..
-Żałujesz? Cóż to za mężczyzna przekładający dumę i status nad własne uczucia i przekonania. Po za tym… twój status chyba by się nawet zgadzał, Rhaegarze Targaryen (nie umiem odmieniać, cii). - obserwowałam to całe przedstawienie z bezpiecznej odległości, tak na wszelki wypadek wolałam nie stać w polu rażenia. Młody książę obrócił się na pięcie mając w zamiarze odejść, jednak ten skutecznie zatrzymał go…
-To co ja mam w takim wypadku zrobić!? - wydukał lekko zdenerwowany. Biedny taki zestresowany, normalnie zamknie się w sobie..
-Nie wiesz co się robi z kobietami, Książę? - słysząc przydomek jaki dołączył do wypowiedzi Sasha: osłupiałam. Co to ma wszystko znaczyć, tym bardziej teraz. II Książę Clarines odwrócił tylko swój pyszczek uśmiechając się i zerkając na nas kontem oka. Boże to spojrzenie wyrażało tak wiele, że nawet na mojej twarzy pojawiły się wszystkim znane, czerwone rumieńce. Odszedł tak szybko jak się pojawił teraz zostawiając nas w nieco krępującej sytuacji.
-Skurkowany… - przeklnął pod nosem nawet na mnie nie zwracając większej uwagi. - Skąd on to wie…
-Co to ma znaczyć… - tym razem to ja miałam zamiar wydłubać mu oczy. Książę? Dobrze wiedzieć, że cały ten czas traktowałam księcia niczym .. pazia? Hehe to bardzo dobre określenie. Chociaż skoro nie jest już na terenie swojego królestwa i nawet nie przyznaje się do swojego pochodzenia to z jakiej racji miałabym zwracać się do niego jak do szlachetnie urodzonego księcia? Kolejny raz nie spotkałam się z odpowiedzią. Zaczęło mnie to już w tym momencie porządnie drażnić, dlatego tez wyciągnęłam mały, srebrny sztylecik z kieszeni. Podstawiłam mu nóżkę, dokładnie tak, by wyrżnął się do tyłu i kiedy już leżał: usiadłam mu na biodrach, pochyliłam się i przyłożyłam ostrze do gardła.
-No gadaj w końcu! - nadal czerwoniutka jak buraczek i delikatnie zdenerwowana starałam się na nim jakoś wymusić odpowiedź. Skoro nie statusem to siłą, której i tak miałam znikome pokłady.
-Oh jaka groźna.. - zachichotał podnosząc jedną rękę, na początku przeciągając palcami przelotnie po moim policzku a następnie ściągając gumkę z moich srebrnych włosów. Krótkie, równo ścięte włosy rozlały się na moje włosy i też do przodu, gilgocząc teraz rycerza w nos. - Teraz wyglądasz jak prawdziwa buntowniczka phihi.
Usiadłam teraz prosto nieco zrezygnowana. Minka zbitego psa zawsze działa hihi. Odłożyłam sztylecik na bok, a w tym czasie chłopak podniósł się do pozycji siedzącej i oparł się rękoma za swoimi plecami.
-Jesteś głupi.. - prychnęłam patrząc prosto w te jego fioletowe gały… no i co się debil tak szczerzy…
(Rhaegar ?)
Od Rhaegar'a - C.D Rony
Świetnie, parę minut temu dowiedziałem się o jednej wojnie, teraz miałem wyruszyć na zupełnie inną. Byłem wściekły, naprawdę. Jednak nic nie mogłem zrobić, jeśli chciałem zachować swoją tożsamość w tajemnicy, nie mogłem uciec. Chociaż byłoby to najlepszym rozwiązaniem… zabrać trochę książęcego złota, prowiant i wyruszyć do odległych doków, w których statki kursują aż na daleki brzeg. Zacisnąłem rękę na rękojeści miecza, który w dalszym ciągu był schowany w pochwie. Zrobiłem to odruchowo, żeby się uspokoić.
- Widzę, że w momencie kiedy uciekałeś, podwinąłeś rodowy miecz? A wszyscy myśleli, że to Twój ojciec po pijaku go zgubił. – Jajo spojrzał zafascynowany na wyrzeźbionego na rękojeści metalowego smoka. – Nigdy nie widziałem tego miecza…
- Nic dziwnego idioto, zwędziłem go zanim…
- Wypadłem spomiędzy ud matki? – przerwał mi – już to mówiłeś…
- Jak Ci trzepnę – pokręciłem łbem
- Strasznie jesteś coś nerwowy KSIĄŻĘ – prawie krzyknął na cały głos
Jak nie będzie miał dzisiaj zlanej dupy, to powinienem podziękować wszystkim bogom za moją wspaniałomyślność, dobroć i łagodność. Ostatecznie go zignorowałem, bo w gruncie rzeczy miał rację. Przybycie krewnego… morderstwo praktycznie całej mojej rodziny, jeszcze to, że książę kwestionuje moje umiejętności. Przecież to kurwa logiczne, że nie dałbym jej skrzywdzić. Rano, skoro świt mieliśmy wyruszyć z armią Clarines, zatrzymując się parę razy, żeby zgarnąć parę rodów. To tego czasu mieliśmy się szybko przespać a w między czasie ogarnąć.
- Aegon gdzie masz swoją komnatę? – zapytałem kiedy giermek zdejmował moją zbroję
- Chyba nigdzie kuzynie…
- Normalnie tego bym nie zrobił, ale jako, że jesteśmy rodzinką… możesz spać ze mną – spojrzałem na chłopaka a kiedy zauważyłem jego zdziwioną minę, wybuchnąłem głośnym śmiechem, który najpewniej odbił się echem po wszystkich korytarzach w zamku – No chyba, że wolisz kanapkę ze złamaną deskę lub podłogę… albo siano w stajni. Lepsze luksusy niż dla chłopca stajennego, naprawdę. Mógłbym ci nawet pozwolić spać w boksie Kolczugi…
- Naprawdę, ta kraina odmieniła Cię Rhaegarze, to TY dostałbyś łomot za takie spoufalanie się z rodziną.
- O ile wiem, to ja w dalszym ciągu jestem następca do tronu a nie ty – prychnąłem ściągając koszulę ukazując ‘’całemu światu’’ (chodź Rona) swój nagi tors.
- Tronu na którym siedzi Uzurpator… - Jajo dodał cicho tak, że prawie nie usłyszałem. A jednak udało mi się to usłyszeć.
Kiedy zdał sobie z tego sprawę, odruchowo się skulił, chyba się zorientował, że przegiął. Nie odezwałem się jednak, jemu również było ciężko, nawet ciężej… ja ich w sumie prawie nie pamiętałem już a on był świadkiem klęski naszego rodu. No nic, biedak przeżył gorszą podróż niż ja, przynajmniej nigdy nie byłem w niewoli.
- Chodź spać i nie marudź… bo serio wylądujesz na tej podłodze.
~
Jajo trzymał za uzdę mojego konia, kiedy wykłócałem się z jakimś chłopcem stajennym.
- Jak to nie ma konia dla mojego giermka!?
- Prawie wszyscy wyjeżdżają… stajnie są opustoszałe, nie ma już wolnych koni.
- A kucyki?
- Te zostały rozdane dla giermków tych… szlachetniej urodzonych rycerzy.
- Zaraz zobaczysz coś szlachetnego, ostrzę mojego miecza! – kopnąłem kamień odwracając się wściekle na pięcie.
Podszedłem do giermka który uśmiechał się wrednie do mnie, szczyl. No nic, będziemy jechali razem na jednym koniu, Kolczuga już nie takie rzeczy znosił. Załadowałem się na konia, czekając wraz z pobliskimi rycerzami na księcia. Nie musieliśmy czekać długo, zdziwiło mnie to, że wraz z I księciem jechała Rona… a gdzie jej siostrzyczka? Otaczał ich pokaźny wianek ich osobistej straży, która jechała za nimi ulicami miasta niczym jakiś cień.
Ruszyłem powoli, mając przed sobą Aegona który starał się nie opierać o mnie, jednak po pewnym czasie siedzenie wychylonemu do przodu mu się znudziło i delikatnie oparł się o moją zbroję. Byliśmy już daleko za miastem, kiedy przyłączyła się do nas kolejna grupka rycerstwa. Z tego co podsłuchałem, dowiedziałem się tylko tyle, że za jakieś dwie godziny dotrzemy do pierwszego obozowiska, w którym czeka na nas ponad tysiąc wojowników. Całkiem spora sumka, jednak nie wystarczająca na wojnę. Chociaż co ja tam mogę wiedzieć, zaprzestałem ‘’edukacji’’ w wieku dwunastu lat dzięki czemu pewnie nie umiałbym nawet porządnie przewodzić.
- Sir – odezwał się Aeogon który wiedział, że w tłumie nie może do mnie zwracać się jak do kuzyna. – Chciałbym chwilę postoju… za potrzebą…
- Wytrzymasz. Nie myśl o tym i tyle – zignorowałem jego prośbę.
Chłopak na chwilę się zamknął, ale po trzydziestu minutach sam zeskoczył z konia i popędził w stronę pobliskiego lasku. Spiąłem konia, który wierzgnął podenerwowany. Czekałem na chłopca tak długo, że nasza grupka licząca pięciuset wojowników, była już troszkę przed nami. Co on kombinuje, już miałem zaniepokojony pojechać w stronę lasu, kiedy wyszedł z niego zadowolony Jajo. Wgramolił się na konia, o dziwo przepraszając za swoją długą nieobecność. Pokręciłem głową i ruszyłem kłusem za z wolna oddalającą się grupką.
~
Zsiadłem z konia przeciągając się, jeszcze jedna godzina i najpewniej szedłbym pieszo. Obozowisko było już rozłożone przez ludzi, którzy przybyli tutaj już wczoraj. Mieliśmy tutaj zostać dzień lub dwa, by wyruszyć do kolejnego miejsca, zbliżając się z wolna do granic Clarines. Kątem oka zauważyłem, że Ranmaru został powitany przez jego młodszego brata. Chłopiec wyglądał zabawnie w tym pełnym uzbrojeniu, był jeszcze taki młody i niewinny…
- Jajo… zdejmij moją zbroję…
Chłopiec spojrzał na mnie zdziwiony, jednak przytaknął. W kolczudze i prostych wełnianych spodniach było mi o wiele wygodniej. Pogłaskałem metalowego smoka i ruszyłem przed siebie. Szedłem tak omijając wielu, naprawdę wielu wojowników, wielu z nich pewnie już nigdy nie powróci do swoich domów, no chyba, że załatwimy to jakoś pokojowo. Chociaż kiedy zbiera się taką liczbę ludzi, o pokoju chyba nawet nie ma co mówić.
- Coś ty taki od wczoraj zły na wszystko? – zza jednego z namiotów wyłoniła się Rona, w spodniach i koszuli wyglądała naprawdę dziwnie.
- Czyli nawet ty to zauważyłaś?
- Nawet ja? – lekko się obruszyła… - Po Twojej minie wnioskuję, że nie chcesz tutaj być, nie chcesz mi dalej służyć? Czy to może ta wojna Cię przerasta?
- Ech czasami żałuję, że jesteś księżniczką – westchnąłem
- Żałujesz? Ach… wtedy bym Ci tak nie ględziła? No ale masz pecha, chcieć nie chcieć jestem nią a ty jesteś moim rycerzem – uśmiechnęła się podchodząc bliżej.
- Nie o to mi chodzi – odwróciłem twarz lekko speszony
- To o co? – zdziwiła się
- Po prostu gdybyś nią nie była, już dawno zabrałbym Cię daleko stąd…
(Ronka sronka?)
Od Renee - C.D Fleur
Miałem wrażenie,
ze całe to zamieszanie to jakiś kiepski, wcale nie śmieszny żart.
Powinienem był już dawno zginąć w męczarniach, a poznanie tej
dziewczyny tylko mi to utrudniło. Podobno miałem się nie
poddawać.. ani śmierci ani jakimś tandetnym szlachcicom, którzy
za wszelką cenę chcieli ułożyć mi życie. Teraz ona chciała
mnie wyciągnąć z pola bitwy kiedy sama nie za dużo może? No
błagam was to jakaś komedia jest? Gdyby nie fakt, że nie mogłem
się za bardzo ruszać, to pewnie pacnąłbym ją raz, a porządnie w
ten durny księżniczkowaty łeb.
-Renee! Rusz się
no! Jesteś… za ciężki.. - kilka ostatnich wyrazów powiedziała
tak jakby za chwilę zamierzała się rozpłakać. Opadła z sił
przy czym za chwilę jej kolana zetknęły się z podłogą. Jeśli
tu zostaniemy, księżniczko, to na pewno przeżyjemy, inteligencja
-5. Momentalnie odepchnąłem szlachciankę od siebie, mając bolesne
spotkanie ze ściana obok. Ałć.
-To biegnij beze
mnie. - mruknąłem łapiąc się za krwawiącą i coraz bardziej
powiększającą się ranę. To było nie możliwe bym o własnych
siłach stąd wyszedł, a ona i tak nie dałaby rady mnie nieśc,
jest za słaba.
-Ale ja cie…
-Daj spokój z tymi
sentymentami i tak jesteś dla mnie nikim. - mówiąc to odwróciłem
głowę i spojrzałem w całkiem inną stronę. Myślę, że jej
rozklejający się wzrok przejąłby kontrolę nad moim sumieniem.
Nie odezwała się ani słowem więc to, co powiedziałem, musiało
do niej dotrzeć aż za bardzo. - Zwykłą, nic nie wartą
szlachcianką, która myśli, że może wszystko… spływaj. -
warknąłem na pożegnanie, aczkolwiek ani na chwilę nie śmiałem
zerknąć na jej oblicze. Miałem świadomość, że płacze. Echem
odbijające się łzy spadały na zimną, pokrytą kamieniem ziemie,
a ciche pociąganie nosem konkretnie uświadamiało mnie o tym
fakcie. Nie czekając ani chwili dłużej pozbierała się z ziemi i
kulawą nogą zaczęła przemierzać kręte korytarze, w dalszym
ciągu potykając się o własne nogi. Cóż za sierota…
Jeszcze przez parę
minut podążałem za nią spojrzeniem zielonych perełek, aż w
końcu moją uwagę przyjął ktoś inny, o wiele większy od niej.
Mężczyzna w lśniącej zbroi, z zakrytą twarz i co
najważniejsze….. z łukiem wycelowanym prosto w środek mojej
twarzy. Przerażenie? Strach? To uczucia kompletnie nie znane mi w
tej sytuacji. Podniosłem na niego spojrzenie pełne nienawiści,
nawet nie myśląc o tym, że za chwilę pożegnać się mogę z
życiem.
-Dosyć tego! -
normalnie zamknąłbym oczy, żeby nie widzieć strzały lecącej
prosto między moje oczy, ale teraz kolejny już raz ktoś mnie
rozproszył w mych poczynaniach. Księżniczka… tym razem ta z
Mantai. Oh cóż za spotkanie. - Nie strzelaj! - w tym czasie kiedy
ona chyba zamierzała wygłosić swój zacny monolog, po prostu
skorzystałem z okazji i zgrabnie podstawiłem przeciwnikowi nogi, w
taki sposób że sturlał się ze schodów znajdujących się za nim.
Ops, to będzie jakieś 5 złamań.... 6? No jakoś tak będzie.
-Cóż za akt
odwagi… - prychnąłem jednak za chwilkę przypłaciłem tą
zniewaga o kolejny silny ból w miejscu gdzie wcześniej znajdowała
się strzała. - Nie musicie się tak wysilać, jestem tylko..
-Stul dziób! -
warknęła podchodząc do mnie i zadając mi kolejny cios dokładnie
w to miejsce...tak by zabolało i bym się wreszcie zamknął.
Imponujące, ale jak tak dalej pójdzie to ona zabije mnie swoją
tandetną dumą. - Ona chciała cie ratować! A ty..
-Nie interesuje mnie
wasza po… - chciałem jej odpyskować, jednak zbyt dużej utraty
krwi, o raz kolejny mniej więcej straciłem świadomość. Znaczy
widziałem co się ze mną dzieje, ale nie miałem już sił nawet
wypowiedzieć choćby jednego, krótkiego słowa...
(Księżniczki ?)
niedziela, 12 czerwca 2016
No Heeej ^^
No tak więc...stwierdziłam, ze chyba jednak przywrócę jakiegoś bloga mimo, ze jeszcze do formy w pisaniu nie wróciłam. No cóż od tego mam zgraną ekipę, która pomogła mi się pozbierać w zastraszającym tempie ^^. Do ekipy administracyjnej oprócz mnie, Dropsa i Kini, dojdzie jeszcze Vanish. Przejmie ona Revan, który na początku miał być dodatkowym królestwem z dzielnica handlową? (nie wiem jak mam to napisać?).....w każdym razie witamy w Administracji! Blog myślę nad dniach stanie znów na nogi, jeszcze tylko wprowadzimy parę poprawek. Ah no i jeszcze jedno! Questy i NPC zostaną wprowadzone w najbliższy weekend. Niestety troszkę się to przedłużyło przez moją przerwę. Mam nadzieje, że mi to wybaczycie :c
Proszę o potwierdzenie właścicieli postaci:
(czy chcecie dalej brać udział w blogu z tymi postaciami)
-Ira-
-Saer-
-Cirilla-
Postacie skreślone już potwierdziły swój udział. Proszę, aby wszyscy postarali się udzielić mi odpowiedzi do 15.06.2016. Postaram się tez każdego poinformować na poczcie prywatnej, żeby nie było wątpliwości.
sobota, 4 czerwca 2016
Zamykam :c
Hejka! Hmm.. raczej powinnam zacząć od: Wybaczcie...
...ale blog zostaje zamknięty.
Z powodu mojego wypadku i paru innych rzeczy nie mam już możliwości
wrócić do pisania i też już nie potrafię tego robić. Takie wytłumaczenie
musi wam niestety wystarczyć. W razie pytań możecie kierować je
bezpośrednio na moje konto howrse, na którym jestem dopiero od dzisiaj
wliczając w to kilkudniową przerwę.
---xxtavve---
czwartek, 2 czerwca 2016
Od Aurory - C.D Yoshito
Leciałam nad piękną łąką, nade mną rozciągało się błękitne niebo, w oddali słychać było zbliżającą się burzę. Spojrzałam na swój cień. Byłam ptakiem. Olbrzymim orłem albo innym pokaźnych rozmiarów pierzastym stworzeniem. Obniżyłam lot i pośród kwiatów dostrzegłam rycerza w lśniącej zbroi dosiadającego pięknego rumaka. Nagle mężczyzna uniósł przyłbicę swego hełmu i ukazał światu piękne lapisowe oczy. Ta piękna wizja urwała się. Powoli wybudzałam się ze snu. Poczułam lekki podmuch wiatru. Poprawiłam się w tym wygodnym łożu, w którym spałam. Chciałam sięgnąć po skrawek pościeli by przykryć się lepiej, jednak natrafiłam na coś ciepłego, twardego ale jednocześnie miękkiego w dotyku. To chyba nie łóżko. W dodatku pod dłonią poczułam coś jakby bicie serca. Uchyliłam powieki i moim oczom ukazały się to samo lazurowe spojrzenie, jakie miał rycerz w moim śnie. Wydało mi się ono dziwnie znajome.
-Obudziłaś się? – Odezwał się równie znajomy głos. Oblałam się rumieńcem, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie jestem na rękach u rycerza Yoshito.
-Ah, wybacz, już cię stawiam na ziemię. – Mężczyzna postawił mnie na drodze. Następnie ruchem głowy wskazał dwie postacie stojące przed chatką. – Czy to twoi rodzice?
Kiwnęłam głową, bo i owszem byli to moi rodziciele. Moja mama trzymała dłonie na ustach w geście obawy i troski … o mnie? Tata natomiast wyglądał na złego. O co im chodzi? Podeszliśmy do nich.
-Dziecko drogie, nic ci nie jest? – Mama padła mi w objęcia.
-Gdzieś ty się szlajała? Napadli na ciebie jacyś zbóje? Jak ty wyglądasz? – Ojciec był cały czerwony i z dezaprobatą wskazał na dolną część mojego stroju. Mimowolnie spojrzałam w dół. No tak, przecież podarłam spódnicę by zabandażować głowę Yoshito. Spłonęłam rumieńcem. Nie wiem, czy ze wstydu, czy ze złości, ale na pewno czułam się zażenowana.
-A może to ten człowiek ci coś próbował zrobić? – Tata spojrzał na ciemnowłosego podejrzliwie.
-Nie… To nie tak! – Zaczęłam protestować, ale chłopak mnie powstrzymał gestem dłoni.
-Pozwolą państwo, że się przedstawię jestem Yoshito .Rycerz będący także strażą królewską. – Ukłonił się lekko, podobnie jak przy naszym zapoznaniu. Trochę to mnie zdziwiło, że kłania się ludziom o niższym od niego statusie społecznym, ale zrobiło to zarazem na mnie ogromne wrażenie. Nie jest taki, jak niektórzy nadęci rycerze.
- Jestem Stefano Marcello a to moja żona Lara. Pracuję jako miejscowy medyk, a żona jest zielarką. – Ukłonili się niżej niż Yoshito. Kiedy usłyszeli, że jest rycerzem od razu spoważnieli.
-Chciałbym wyjaśnić zaistniałą sytuację. – Chłopak delikatnie się uśmiechał. – Otóż państwa córka uratowała życie mojego wierzchowca, a także i mnie od przykrych konsekwencji niewielkiego wypadku. Zasnęła zmęczona trudami dnia, więc postanowiłem się odwdzięczyć i odwieźć ją do domu.
-Skąd pan wiedział gdzie mieszkamy? – Ojciec nadal lekko podejrzliwie się patrzył na rycerza.
- Ja mu powiedziałam! – Odparłam szybko, by nie kłopotać dalej Yoshito.
-W takim razie może zje Pan z nami obiad? Pewnie jesteście głodni. –Mama uśmiechnęła się ciepło do naszej dwójki.
-Nie… - Ciemnowłosy próbował protestować, ale szybko mu przerwałam.
-Musisz coś zjeść, inaczej mój opatrunek na nic się nie zda. – Spojrzałam na niego z uśmiechem. – Moja mama wie co dodać do potraw, aby zregenerowały organizm po takim urazie. – Yoshito spojrzał na mnie niepewnie.
-Córka ma rację. Po skromnym obiedzie u nas, będzie pan jak nowonarodzony. – Mama poparła mnie.
-Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia. – Rycerz w końcu się zgodził.
- To ja pójdę szykować jedzenie. Stefano, pomożesz mi? – Moja rodzicielka zwróciła się w stronę domu. Tata ruszył za nią.
- Gdzie mogę zostawić Aldinora? – Yoshito spojrzał na mnie pytająco.
-Chodź! – Ruszyłam w stronę niewielkiej polanki obok chatki, gdzie pasły się nasze dwa konie. Podeszliśmy na miejsce i mężczyzna puścił wodze swojego wierzchowca. Zdjął mu uzdę i ciężkie siodło, by ten mógł odsapnąć.
-Niczym się nie zatruje? – Ciemnowłosy zerknął na mnie z obawą.
-Spokojnie, tutaj rosną same pyszności dla koni. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Sama o to dbam, by nie pojawiły się tu żadne trujące rośliny.
-Uff. To dobrze. – Odetchnął. – Mogę wiedzieć czemu masz takie niezwykłe imię? – Zdziwiłam się tym pytaniem. Uniosłam brwi okazując swoje zaskoczenie.
-Wybacz, tak mi się wyrwało. – Chłopak się trochę zmieszał.
-Nic się nie stało. Moje imię wywodzi się z łaciny i oznacza złota, złocista. Mama nadała mi to imię, ponieważ w dniu moich narodzin był piękny wschód słońca, który powodował , że dojrzewające zboże mieniło się złotem. – Yoshito spojrzał na mnie zdziwiony. – Wiem, trochę to patetycznie i na przerost, ale mama zawsze mi to tak tłumaczyła.
-Bardzo ciekawe wytłumaczenie. – Chłopak uśmiechał się, jakby go ta cała sytuacja śmieszyła.
-Dla mnie imię jest dość ważnym elementem każdego człowieka. To co oznacza i w jakich okolicznościach zostaje przypisane małemu dziecku staje się częścią jego osobowości. – Pogłaskałam jednego z koni. Parsknął zadowolony.
-Muszę się dowiedzieć co oznacza moje imię. – Yoshito zmierzwił włosy ręką.
-Najlepiej spytaj się o to swojej mamy. – Uśmiechnęłam się, jednak chłopak posmutniał i już się nie odezwał. Pewnie znowu palnęłam jakąś głupotę. Zarumieniłam się, więc schyliłam głowę i ruszyłam w kierunku chatki.
-Dowiem się za ile będzie obiad. – Nagle wpadł na mnie Hugo.
-Siostra! Obiad już na stole chodźmy! – Brat spojrzał spode łba na rycerza, który nadal był smutny. – Kto jest ten brzydki pan? Dlaczego mama dla niego też ugotowała obiad?
-Ten pan jest rycerzem. Może kiedyś będziesz jak on? – Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej. Co ten Hugo wygaduje.
-Nie chcę być taki brzydki. – Pokazał język ciemnowłosemu i pognał do domu. Ja stałam i paliłam się ze wstydu.
-Przepraszam za mojego brata, jest strasznie nieokrzesany. – Zerknęłam na Yoshito, który lekko się uśmiechnął.
-Aż taki brzydki jestem?
-Niee! Wcale nie jesteś brzydki! Wręcz przeciwnie!- Jej, co ja gadam. Dzisiaj osiągnęłam chyba szczyt zażenowania.
-Aurora zaproś gościa do domu, obiad już gotowy! – Z opresji uratowała mnie mama. Zasiedliśmy do posiłku i przy wesołej pogawędce zjedliśmy pyszne dania przygotowane przez mamę. Po posiłku pomogłam mamie zmywać naczynia w bali i sprzątać ze stołu. Na koniec zaniosłam talerz zupy babci Genowefie, która zawsze jadała posiłki na ławeczce. Kiedy wróciłam do jadalni przy stole nie było już nikogo. Tata pojechał do nagłego wypadku. A co z Hugo i Yoshito? Wyszłam na zewnątrz. Aldinor spokojnie skubał trawę obok reszty koni. Czyli rycerz jeszcze nie odjechał… Hugo nie polubił chyba nowego znajomego. To oznacza tylko jedno: problemy. Ah! Co ten mały łobuziak wymyślił tym razem?
[Yoshito?]
-Obudziłaś się? – Odezwał się równie znajomy głos. Oblałam się rumieńcem, kiedy zdałam sobie sprawę, że właśnie jestem na rękach u rycerza Yoshito.
-Ah, wybacz, już cię stawiam na ziemię. – Mężczyzna postawił mnie na drodze. Następnie ruchem głowy wskazał dwie postacie stojące przed chatką. – Czy to twoi rodzice?
Kiwnęłam głową, bo i owszem byli to moi rodziciele. Moja mama trzymała dłonie na ustach w geście obawy i troski … o mnie? Tata natomiast wyglądał na złego. O co im chodzi? Podeszliśmy do nich.
-Dziecko drogie, nic ci nie jest? – Mama padła mi w objęcia.
-Gdzieś ty się szlajała? Napadli na ciebie jacyś zbóje? Jak ty wyglądasz? – Ojciec był cały czerwony i z dezaprobatą wskazał na dolną część mojego stroju. Mimowolnie spojrzałam w dół. No tak, przecież podarłam spódnicę by zabandażować głowę Yoshito. Spłonęłam rumieńcem. Nie wiem, czy ze wstydu, czy ze złości, ale na pewno czułam się zażenowana.
-A może to ten człowiek ci coś próbował zrobić? – Tata spojrzał na ciemnowłosego podejrzliwie.
-Nie… To nie tak! – Zaczęłam protestować, ale chłopak mnie powstrzymał gestem dłoni.
-Pozwolą państwo, że się przedstawię jestem Yoshito .Rycerz będący także strażą królewską. – Ukłonił się lekko, podobnie jak przy naszym zapoznaniu. Trochę to mnie zdziwiło, że kłania się ludziom o niższym od niego statusie społecznym, ale zrobiło to zarazem na mnie ogromne wrażenie. Nie jest taki, jak niektórzy nadęci rycerze.
- Jestem Stefano Marcello a to moja żona Lara. Pracuję jako miejscowy medyk, a żona jest zielarką. – Ukłonili się niżej niż Yoshito. Kiedy usłyszeli, że jest rycerzem od razu spoważnieli.
-Chciałbym wyjaśnić zaistniałą sytuację. – Chłopak delikatnie się uśmiechał. – Otóż państwa córka uratowała życie mojego wierzchowca, a także i mnie od przykrych konsekwencji niewielkiego wypadku. Zasnęła zmęczona trudami dnia, więc postanowiłem się odwdzięczyć i odwieźć ją do domu.
-Skąd pan wiedział gdzie mieszkamy? – Ojciec nadal lekko podejrzliwie się patrzył na rycerza.
- Ja mu powiedziałam! – Odparłam szybko, by nie kłopotać dalej Yoshito.
-W takim razie może zje Pan z nami obiad? Pewnie jesteście głodni. –Mama uśmiechnęła się ciepło do naszej dwójki.
-Nie… - Ciemnowłosy próbował protestować, ale szybko mu przerwałam.
-Musisz coś zjeść, inaczej mój opatrunek na nic się nie zda. – Spojrzałam na niego z uśmiechem. – Moja mama wie co dodać do potraw, aby zregenerowały organizm po takim urazie. – Yoshito spojrzał na mnie niepewnie.
-Córka ma rację. Po skromnym obiedzie u nas, będzie pan jak nowonarodzony. – Mama poparła mnie.
-Z przyjemnością skorzystam z zaproszenia. – Rycerz w końcu się zgodził.
- To ja pójdę szykować jedzenie. Stefano, pomożesz mi? – Moja rodzicielka zwróciła się w stronę domu. Tata ruszył za nią.
- Gdzie mogę zostawić Aldinora? – Yoshito spojrzał na mnie pytająco.
-Chodź! – Ruszyłam w stronę niewielkiej polanki obok chatki, gdzie pasły się nasze dwa konie. Podeszliśmy na miejsce i mężczyzna puścił wodze swojego wierzchowca. Zdjął mu uzdę i ciężkie siodło, by ten mógł odsapnąć.
-Niczym się nie zatruje? – Ciemnowłosy zerknął na mnie z obawą.
-Spokojnie, tutaj rosną same pyszności dla koni. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Sama o to dbam, by nie pojawiły się tu żadne trujące rośliny.
-Uff. To dobrze. – Odetchnął. – Mogę wiedzieć czemu masz takie niezwykłe imię? – Zdziwiłam się tym pytaniem. Uniosłam brwi okazując swoje zaskoczenie.
-Wybacz, tak mi się wyrwało. – Chłopak się trochę zmieszał.
-Nic się nie stało. Moje imię wywodzi się z łaciny i oznacza złota, złocista. Mama nadała mi to imię, ponieważ w dniu moich narodzin był piękny wschód słońca, który powodował , że dojrzewające zboże mieniło się złotem. – Yoshito spojrzał na mnie zdziwiony. – Wiem, trochę to patetycznie i na przerost, ale mama zawsze mi to tak tłumaczyła.
-Bardzo ciekawe wytłumaczenie. – Chłopak uśmiechał się, jakby go ta cała sytuacja śmieszyła.
-Dla mnie imię jest dość ważnym elementem każdego człowieka. To co oznacza i w jakich okolicznościach zostaje przypisane małemu dziecku staje się częścią jego osobowości. – Pogłaskałam jednego z koni. Parsknął zadowolony.
-Muszę się dowiedzieć co oznacza moje imię. – Yoshito zmierzwił włosy ręką.
-Najlepiej spytaj się o to swojej mamy. – Uśmiechnęłam się, jednak chłopak posmutniał i już się nie odezwał. Pewnie znowu palnęłam jakąś głupotę. Zarumieniłam się, więc schyliłam głowę i ruszyłam w kierunku chatki.
-Dowiem się za ile będzie obiad. – Nagle wpadł na mnie Hugo.
-Siostra! Obiad już na stole chodźmy! – Brat spojrzał spode łba na rycerza, który nadal był smutny. – Kto jest ten brzydki pan? Dlaczego mama dla niego też ugotowała obiad?
-Ten pan jest rycerzem. Może kiedyś będziesz jak on? – Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej. Co ten Hugo wygaduje.
-Nie chcę być taki brzydki. – Pokazał język ciemnowłosemu i pognał do domu. Ja stałam i paliłam się ze wstydu.
-Przepraszam za mojego brata, jest strasznie nieokrzesany. – Zerknęłam na Yoshito, który lekko się uśmiechnął.
-Aż taki brzydki jestem?
-Niee! Wcale nie jesteś brzydki! Wręcz przeciwnie!- Jej, co ja gadam. Dzisiaj osiągnęłam chyba szczyt zażenowania.
-Aurora zaproś gościa do domu, obiad już gotowy! – Z opresji uratowała mnie mama. Zasiedliśmy do posiłku i przy wesołej pogawędce zjedliśmy pyszne dania przygotowane przez mamę. Po posiłku pomogłam mamie zmywać naczynia w bali i sprzątać ze stołu. Na koniec zaniosłam talerz zupy babci Genowefie, która zawsze jadała posiłki na ławeczce. Kiedy wróciłam do jadalni przy stole nie było już nikogo. Tata pojechał do nagłego wypadku. A co z Hugo i Yoshito? Wyszłam na zewnątrz. Aldinor spokojnie skubał trawę obok reszty koni. Czyli rycerz jeszcze nie odjechał… Hugo nie polubił chyba nowego znajomego. To oznacza tylko jedno: problemy. Ah! Co ten mały łobuziak wymyślił tym razem?
[Yoshito?]
Od Yoshito - C.D Lillian
Zdawałem sobie sprawę z tego, że moja bezczynność i milczenie mogłoby wyrażać brak reakcji, jednak to właśnie wtedy próbowałem zagłębić się w swoich myślach oraz podjąć decyzję. W ostatniej chwili odepchnąłem wilka, który szarżował z wyszczerzonymi kłami na Lillian. Wtedy wiedziałem, że czas się kończy. Szybko szarpnąłem dziewczynę w stronę drzewa. Zrozumiała o co mi chodzi i wdrapała się po korze. Cofałem się o kolejne kroki, aż moje plecy zetknęły się z tym samym drzewem, na którym siedziała Lillian.
– Yoshito! Właź! – desperacko machała w dole ręką, próbując mnie wciągnąć, jednak nie zwracałem na to uwagi. Byłem zbyt przejęty opracowywaniem strategii, która została perfidnie przerwana przez upartą kontynuację działań Lillian. Ostatecznie byłem tak przekonywany, że nie zorientowałem się kiedy sam wdrapałem się na drzewo. Odetchnąłem z ulgą, przy okazji starając się opanować oddech.
– Dlaczego nie wchodziłeś?! – wrzeszczała, niemal ogłuszając wilki wokół.
– I co by to dało? – oparłem się o szorstką korę, odwracając wzrok.
– Nie zostałbyś zjedzony? – zripostowała, a ja w odpowiedzi delikatnie prychnąłem.
Wsłuchując się w warczenia wilków, czekałem aż wszystko ucichnie, co na pewno nie przyjdzie szybko. Tymczasem dałem się ponieść wspomnieniom. Pamiętam czasy bardziej młodzieńcze, w których mieszkałem jeszcze w Gevaudan. I to w prawdzie tam spędziłem całe dzieciństwo i rozpocząłem pierwsze wojowania mieczem, dopóki nie dostałem eskorty do Clarines... To mnie bolało przez jakiś czas: chęć powrotu do swojego królestwa, ale z czasem stare rany się zagoiły i przyzwyczaiłem się, choć nieraz zdarzyło mi się pomyśleć o osobach, które tam poznałem. Prawdopodobnie niektóre wyrosły już na dorosłe i rozsądne osobniki, a drudzy na agresorów i zbójów.
– O czym tak myślisz? – zapytała, gdy między nami narastała ogromna, niepokojąca cisza przerywana drapaniem kory i warczeniami.
– O przeszłości – odpowiedziałem krótko.
– Co w niej?
– Wiesz co to Gevaudan, prawda? Wychowałem się tam i... – ni stąd ni zowąd wypowiedź przerwało mi hałaśliwe skomlenie wilków, a pole widzenia ograniczyły zbliżające się światła pochodni. Dźwięki wozów i kopyt koni rozbijały się po całym lesie. Zerknąłem w tamtą stronę, zdziwiony, a za mną Lillian. Dzikie zwierzęta znikły w ciemnościach, jednocześnie pozwalając nam zejść z drzew. Jak się okazało, byli to ludzie z zamku, a raczej pierwszy książę z drugą księżniczką, Roną. Gdy tylko nas zauważyła, kazała zatrzymać powóz, przed którym stanąłem.
– Hm, hm – zaczęła białowłosa dziewczyna, wymieniając się ze mną spojrzeniami. – Co robisz tu o tej porze, Yoshito? I... jak masz na imię? – przerzuciła wzrok na moją towarzyszkę.
– To jest Lillian, koniarz. Nic ciekawego, mały spacer i... wilki nas napadły – wytłumaczyłem. – Tylko cała wataha, nie przejmuj się – machnąłem ręką obojętnie, jakby to była błahostka.
– Rycerz boi się paru wilczków? – zapytała ze szczyptą sarkazmu w głosie.
– Zabierze nas jaśnie pani na zamek? – odparłem, kładąc wyraźny nacisk na tytuł dziewczyny.
Gdy tylko ta pokiwała głową, wraz z Lillian weszliśmy do jednego z powóz. Usiedliśmy na przeciwko siebie.
– Jak podobał ci się dzisiejszy dzień, pełen wrażeń? – zapytałem, posyłając jej lekki uśmiech.
< Lillian?>
– Yoshito! Właź! – desperacko machała w dole ręką, próbując mnie wciągnąć, jednak nie zwracałem na to uwagi. Byłem zbyt przejęty opracowywaniem strategii, która została perfidnie przerwana przez upartą kontynuację działań Lillian. Ostatecznie byłem tak przekonywany, że nie zorientowałem się kiedy sam wdrapałem się na drzewo. Odetchnąłem z ulgą, przy okazji starając się opanować oddech.
– Dlaczego nie wchodziłeś?! – wrzeszczała, niemal ogłuszając wilki wokół.
– I co by to dało? – oparłem się o szorstką korę, odwracając wzrok.
– Nie zostałbyś zjedzony? – zripostowała, a ja w odpowiedzi delikatnie prychnąłem.
Wsłuchując się w warczenia wilków, czekałem aż wszystko ucichnie, co na pewno nie przyjdzie szybko. Tymczasem dałem się ponieść wspomnieniom. Pamiętam czasy bardziej młodzieńcze, w których mieszkałem jeszcze w Gevaudan. I to w prawdzie tam spędziłem całe dzieciństwo i rozpocząłem pierwsze wojowania mieczem, dopóki nie dostałem eskorty do Clarines... To mnie bolało przez jakiś czas: chęć powrotu do swojego królestwa, ale z czasem stare rany się zagoiły i przyzwyczaiłem się, choć nieraz zdarzyło mi się pomyśleć o osobach, które tam poznałem. Prawdopodobnie niektóre wyrosły już na dorosłe i rozsądne osobniki, a drudzy na agresorów i zbójów.
– O czym tak myślisz? – zapytała, gdy między nami narastała ogromna, niepokojąca cisza przerywana drapaniem kory i warczeniami.
– O przeszłości – odpowiedziałem krótko.
– Co w niej?
– Wiesz co to Gevaudan, prawda? Wychowałem się tam i... – ni stąd ni zowąd wypowiedź przerwało mi hałaśliwe skomlenie wilków, a pole widzenia ograniczyły zbliżające się światła pochodni. Dźwięki wozów i kopyt koni rozbijały się po całym lesie. Zerknąłem w tamtą stronę, zdziwiony, a za mną Lillian. Dzikie zwierzęta znikły w ciemnościach, jednocześnie pozwalając nam zejść z drzew. Jak się okazało, byli to ludzie z zamku, a raczej pierwszy książę z drugą księżniczką, Roną. Gdy tylko nas zauważyła, kazała zatrzymać powóz, przed którym stanąłem.
– Hm, hm – zaczęła białowłosa dziewczyna, wymieniając się ze mną spojrzeniami. – Co robisz tu o tej porze, Yoshito? I... jak masz na imię? – przerzuciła wzrok na moją towarzyszkę.
– To jest Lillian, koniarz. Nic ciekawego, mały spacer i... wilki nas napadły – wytłumaczyłem. – Tylko cała wataha, nie przejmuj się – machnąłem ręką obojętnie, jakby to była błahostka.
– Rycerz boi się paru wilczków? – zapytała ze szczyptą sarkazmu w głosie.
– Zabierze nas jaśnie pani na zamek? – odparłem, kładąc wyraźny nacisk na tytuł dziewczyny.
Gdy tylko ta pokiwała głową, wraz z Lillian weszliśmy do jednego z powóz. Usiedliśmy na przeciwko siebie.
– Jak podobał ci się dzisiejszy dzień, pełen wrażeń? – zapytałem, posyłając jej lekki uśmiech.
< Lillian?>
Od Yoshito - C.D Aurory
Prawdą było to, że przez całą drogę nie czułem się zbyt dobrze, ale nie sądziłem, że to zadecyduje o mojej równowadze... Skończyło się na tym, że znów zemdlałem w niewłaściwym momencie, zostawiając dziewczynę z chorym Aldinorem. Heh... jak dojdę do siebie to chyba jej podziękuję. Nie każdy by się tak zachował. Jakiś czas później – bo nie potrafiłem dokładnie określić, ile minut czy godzin minęło – ponownie rozchyliłem powieki, starając się daremno powstrzymać bóle i zawroty głowy. Również rana zaczęła mnie mocno szczypać. Tym razem nie dostrzegłem przed sobą dziewczyny, zamiast tego las zasłaniający ciemne niebo, z którego spadały krople deszczu. Podniosłem górną partię ciała, rozglądając się dyskretnie. Obok mnie oprócz konia leżała Aurora, ale nie spała. Jak zahipnotyzowana spoglądała w jakiś daleki punkt. Dopiero, gdy pstryknąłem jej palcami przez oczyma, gwałtownie zerwała się z miejsca.
– I jak się czujesz? – zapytała, odlepiając od policzka mokrą grzywkę.
– Lepiej – stwierdziłem. – Może już wracajmy? Nawet na piechotę... tu nie jest bezpiecznie – rozejrzałem się po terenie z nadzieją, że za chwilę usłyszę charakterystyczne warkoty wilków, co się jednak nie stało.
– Aldinor zasnął – poinformowała, spoglądając na wyczerpanego wierzchowca. Jego klatka piersiowa poruszała się teraz spokojnie i równomiernie. Wyglądał o wiele lepiej, tak samo jak ja.
– Zasnął? – zaniepokoiłem się, mając w tej chwili różne myśli, niekoniecznie pozytywne, lecz mimo małego czasu znajomości starałem się zaufać towarzyszce w kwestii zdrowia mojego konia.
Krew pulsowała w mojej czerwonej sieci żył, przyprawiając o kolejne bóle, co tylko spotęgowały uderzające pioruny.
– Na pewno dobrze się czujesz? – zapytała, momentalnie mnie podtrzymując.
– Tak... po prostu jestem... – zawiesiłem się i spojrzałem w niebo sądząc, że da mi ono jakąś podpowiedź. – Zdenerwowany, Aldinor...
– Przeżyje, mówiłam o tym – Aurora poprawiła mi humor swoim promieniującym uśmiechem, który kontrastował z trwającą burzą i liśćmi tańczącymi na hałaśliwym wietrze.
– Dzięki bogu... jak tylko się obudzi, ruszymy? – zaproponowałem, lekko bezmyślnie.
– A masz siłę, by nieść konia na barkach? – zaśmiała się krótko.
– No nie... – pokręciłem głową. – No nic, będziemy musieli tu trochę zostać – nagle zrzuciłem swój płaszcz, którym po chwili okryłem plecy przemoczonej dziewczyny, posyłając jej pełne wdzięczności spojrzenie. Przynajmniej to mogłem zrobić...
Jakiś czas później deszcz przestał padać, jednak grzmoty nie ustały. Jedynie oddalały się, tracąc na sile. Wszystko zaczęło się uspokajać wraz ze spokojnym wiatrem kołyszącym konarami drzew. Słońce w końcu przebiło się przez gęste, czarne chmury, swoimi promieniami skutecznie przeganiając resztę granatu na niebie. Zupełnie jakby było mało szczęśliwych chwil, przebudził się Aldinor, który od razu prychnął radośnie w naszym kierunku. Z trudem podniósł swoje masywne ciało i podszedł do nas. Aurora rzekomo zamknęła oczy, ale z czasem zasnęła. Wcale się nie dziwiłem, a nawet odwiedziło mnie uczucie do złudzenia przypominające ulgę. Wziąłem kobietę delikatnie na ręce, uważając na to, by się nie obudziła i zamiast poczuć materiał jej spódnicy, dotknąłem jej uda. Przez chwilę nie miałem odwagi tam spojrzeć, ale sytuacja mnie do tego zmusiła. Oblany lekką purpurą, wysunąłem szyję w celu przyjrzenia się. Miała rozdartą spódnicę. Co jak co, ale myślę, że istniały też inne sposoby, dzięki którym mogła tego uniknąć. Mimo wszystko byłem jej cholernie wdzięczny. Aldinor wyglądał na nowo narodzonego, toteż roślina trująca nie miała aż tak wielkiej mocy w sobie. Jakby nigdy nic, wyniósł nas z lasu. Jednak zamiast udać się w stronę zamku, zmienił kierunek i podążył ścieżką, którą wędrowała wtedy Aurora. Prawdopodobnie prowadziła do jej domu. Ten koń ma szczególnie dobrą pamięć, miałem tylko nadzieję, że to będzie naprawdę jej chatka na skraju królestwa.
Aurora wciąż spała zmęczona na przodzie konia, a ja za nią ledwo się trzymałem. No cóż, też przydałby mi się tak twardy sen. Minęło jakieś dwie godziny, zanim w ogóle ujrzałem jakikolwiek dom. Być może Aldinor dobrze wybrał, bo było o wiele krócej niż gdybyśmy zdecydowali się na wypad do zamku, gdzie przy okazji na drodze napotkalibyśmy watahę wilków. Zatrzymałem się niedaleko przed drzwiami, znów biorąc kobietę na ręce. Spojrzałem na jej powoli otwierające się oczy, a później mój wzrok przykuły sylwetki dwóch osób, prawdopodobnie jej rodziców.
< Aurora? >
– I jak się czujesz? – zapytała, odlepiając od policzka mokrą grzywkę.
– Lepiej – stwierdziłem. – Może już wracajmy? Nawet na piechotę... tu nie jest bezpiecznie – rozejrzałem się po terenie z nadzieją, że za chwilę usłyszę charakterystyczne warkoty wilków, co się jednak nie stało.
– Aldinor zasnął – poinformowała, spoglądając na wyczerpanego wierzchowca. Jego klatka piersiowa poruszała się teraz spokojnie i równomiernie. Wyglądał o wiele lepiej, tak samo jak ja.
– Zasnął? – zaniepokoiłem się, mając w tej chwili różne myśli, niekoniecznie pozytywne, lecz mimo małego czasu znajomości starałem się zaufać towarzyszce w kwestii zdrowia mojego konia.
Krew pulsowała w mojej czerwonej sieci żył, przyprawiając o kolejne bóle, co tylko spotęgowały uderzające pioruny.
– Na pewno dobrze się czujesz? – zapytała, momentalnie mnie podtrzymując.
– Tak... po prostu jestem... – zawiesiłem się i spojrzałem w niebo sądząc, że da mi ono jakąś podpowiedź. – Zdenerwowany, Aldinor...
– Przeżyje, mówiłam o tym – Aurora poprawiła mi humor swoim promieniującym uśmiechem, który kontrastował z trwającą burzą i liśćmi tańczącymi na hałaśliwym wietrze.
– Dzięki bogu... jak tylko się obudzi, ruszymy? – zaproponowałem, lekko bezmyślnie.
– A masz siłę, by nieść konia na barkach? – zaśmiała się krótko.
– No nie... – pokręciłem głową. – No nic, będziemy musieli tu trochę zostać – nagle zrzuciłem swój płaszcz, którym po chwili okryłem plecy przemoczonej dziewczyny, posyłając jej pełne wdzięczności spojrzenie. Przynajmniej to mogłem zrobić...
Jakiś czas później deszcz przestał padać, jednak grzmoty nie ustały. Jedynie oddalały się, tracąc na sile. Wszystko zaczęło się uspokajać wraz ze spokojnym wiatrem kołyszącym konarami drzew. Słońce w końcu przebiło się przez gęste, czarne chmury, swoimi promieniami skutecznie przeganiając resztę granatu na niebie. Zupełnie jakby było mało szczęśliwych chwil, przebudził się Aldinor, który od razu prychnął radośnie w naszym kierunku. Z trudem podniósł swoje masywne ciało i podszedł do nas. Aurora rzekomo zamknęła oczy, ale z czasem zasnęła. Wcale się nie dziwiłem, a nawet odwiedziło mnie uczucie do złudzenia przypominające ulgę. Wziąłem kobietę delikatnie na ręce, uważając na to, by się nie obudziła i zamiast poczuć materiał jej spódnicy, dotknąłem jej uda. Przez chwilę nie miałem odwagi tam spojrzeć, ale sytuacja mnie do tego zmusiła. Oblany lekką purpurą, wysunąłem szyję w celu przyjrzenia się. Miała rozdartą spódnicę. Co jak co, ale myślę, że istniały też inne sposoby, dzięki którym mogła tego uniknąć. Mimo wszystko byłem jej cholernie wdzięczny. Aldinor wyglądał na nowo narodzonego, toteż roślina trująca nie miała aż tak wielkiej mocy w sobie. Jakby nigdy nic, wyniósł nas z lasu. Jednak zamiast udać się w stronę zamku, zmienił kierunek i podążył ścieżką, którą wędrowała wtedy Aurora. Prawdopodobnie prowadziła do jej domu. Ten koń ma szczególnie dobrą pamięć, miałem tylko nadzieję, że to będzie naprawdę jej chatka na skraju królestwa.
Aurora wciąż spała zmęczona na przodzie konia, a ja za nią ledwo się trzymałem. No cóż, też przydałby mi się tak twardy sen. Minęło jakieś dwie godziny, zanim w ogóle ujrzałem jakikolwiek dom. Być może Aldinor dobrze wybrał, bo było o wiele krócej niż gdybyśmy zdecydowali się na wypad do zamku, gdzie przy okazji na drodze napotkalibyśmy watahę wilków. Zatrzymałem się niedaleko przed drzwiami, znów biorąc kobietę na ręce. Spojrzałem na jej powoli otwierające się oczy, a później mój wzrok przykuły sylwetki dwóch osób, prawdopodobnie jej rodziców.
< Aurora? >
Od Aurory - C.D Yoshito
Yoshito puścił mnie. Był po prostu poddany uczuciu paniki. Rozumiałam go. Mimo to odsunęłam się od niego. Trochę mnie przeraził swoją gwałtowną reakcją. Spojrzałam na leżącego Aldinora.
-Zbadam go, dobrze? – Zerknęłam niepewnie na mężczyznę. Bałam się, że znowu poniosą go w jakiś sposób emocje. Ten jednak lekko skinął głową. Padał intensywnie deszcz. W dodatku dookoła błyskało się i co chwilę ciszę przerywał potężny huk piorunów. Moje włosy przylepiły mi się do policzków i czoła. Czułam jak i delikatna tkanina, z której uszyte było moje odzienie, przylepia się niemiło do nagiej skóry. Uklęknęłam obok leżącego na boku konia, który niespokojnie orał kopytami ziemię. Był cały pokryty potem i deszczem. Miał rozbiegany wzrok.
-To chyba kolka, musiała ją spowodować jakaś roślina, która rosła na tej łące. – Podrapałam się w łokieć. - Hmm… To nie, to nie, to też nie. Co to może być? Już wiem! – Odwróciłam się w kierunku Yoshito, który patrzył na mnie z lekkim uśmiechem na ustach pomimo niezbyt przyjemnej sytuacji. Kusiło mnie by spytać, czemu się uśmiecha, ale się powstrzymałam i wróciłam do ratowania konia.
-Zatruł się zapewne lulkiem czarnym. Miejmy nadzieję, że nie zjadł go zbyt wiele. W niedużych ilościach dochodzi do zatrucia, jednak nie powinno spowodować to śmierci. – Tłumaczyłam rycerzowi spokojnie i zastanawiałam się, co można podać w tym wypadku.
-Aldinor… może umrzeć? – Yoshito spojrzał na mnie wzrokiem pełnym obawy o zdrowie swojego towarzysza.
-Nie pozwolę mu umrzeć. Kolka nie jest jeszcze zbyt silna, ponieważ nie zaczął się tarzać, by zmniejszyć ból. Niestety jeśli zacząłby się tarzać szansa na uratowanie go by drastycznie spadła. – Powiedziałam stanowczo. Rozejrzałam się. Potrzebuję czegoś rozkurczowego, czegoś co nie powinno być trujące dla konia. Rumianek! Stary dobry rumianek. Na szczęście ta roślina jest pospolita i od razu dostrzegłam niewielką kępkę białych kwiatków tuż obok. Delikatnie je ścięłam. Z jednego z mieszków wyjęłam mały moździerz. Zawsze miałam go przy sobie. Roztarłam zioło i zalałam chłodną wodą z manierki.
-Potrzymasz mu łeb, tak by mógł wypić ten wywar? – Wskazałam na mieszaninę znajdującą się w moździerzu. Mężczyzna podszedł do swojego wierzchowca i delikatnie uniósł mu głowę. Otworzyłam pysk zwierzęcia i wlałam całość wywaru. Koń zamlaskał i cicho prychnął.
-Co teraz? – Yoshito spojrzał na mnie. Jego mokre włosy wchodziły mu w oczy.
-Musimy chwilę poczekać. Niestety nie mogę doprowadzić do wymiotów, ponieważ konie nie potrafią zwracać. Dlatego też nie można się pozbyć z organizmu trucizny. Jednak, jeśli jest jej niewiele to nie powinno być już problemu. – Uśmiechnęłam się ciepło. Pomimo mojego pocieszenia chłopak był blady i jakby nieobecny. Nie wyglądał na zdrowego. Musiało mu się coś stać.
-To świetnie. Mam nadzieję, że Aldinor wyjdzie z tego szybko. – Rycerz próbował szybko wstać, jednak zachwiał się i prawie przewrócił, gdyby nie to, że od razu zareagowałam złapałam go za ramię. Był ciężki, ale szybko odzyskał równowagę. Dyskretnie zerknęłam na jego głowę, badając, czy czasami nie ma gdzieś jakiejś rany. Jego objawy wyglądały, jakby się porządnie grzmotnął w czaszkę. Na wysokości potylicy widniała plama krwi, która zlepiła włosy otaczające miejsce stłuczenia.
-Czemu mi nie powiedziałeś, że jesteś ranny?! – Oburzyłam się. – Przecież bym ci od razu pomogła!
-Ale o co ci chodzi? Przecież… - Przerwał i padł jak długi. Zemdlał. Szybko oceniłam sytuację. Muszę tylko odnaleźć miejsce, w którym się uderzył i je szybko opatrzyć zanim się ocknie. Inaczej pewnie będzie udawał, że nic mu nie jest. Uklęknęłam przy głowie ciemnowłosego i delikatnie przekręciłam ją na swoich kolanach, tak aby mieć dogodne dojście do rany. Pewną ręką sięgnęłam do mieszka, w którym znajdował się drapacz lekarski, utarłam niewielką ilość w moździerzu i taką papkę przyłożyłam do rany. Przytrzymując ją ostrożnie, wzięłam manierkę i zmoczyłam ranę, by oczyścić ją z krwi. Nie miałam niestety żadnego bandaża, więc sięgnęłam po białą chustę, którą wcześniej przykryty był mój prowiant w koszyku. Była trochę za krótka, by obwiązać nią całą głowę, dlatego też złapałam za skrawek mojej zielonej spódnicy i oderwałam niewielki element. Związałam oba materiały i obwiązałam nimi głowę nieprzytomnego. Gotowe! Ostrożnie wstałam i usiadłam obok chorych. Było mi trochę zimno od silnego wiatru i deszczu. Nie byłam zbyt ciepło ubrana. W dodatku teraz moja podarta spódnica odkrywała spory fragment nagiej skóry uda, na której pojawiła się gęsia skórka. Pociągnęłam nosem. Nie ruszę się stąd, dopóki moi dwaj pacjenci nie wyzdrowieją.
[Yoshito?]
-Zbadam go, dobrze? – Zerknęłam niepewnie na mężczyznę. Bałam się, że znowu poniosą go w jakiś sposób emocje. Ten jednak lekko skinął głową. Padał intensywnie deszcz. W dodatku dookoła błyskało się i co chwilę ciszę przerywał potężny huk piorunów. Moje włosy przylepiły mi się do policzków i czoła. Czułam jak i delikatna tkanina, z której uszyte było moje odzienie, przylepia się niemiło do nagiej skóry. Uklęknęłam obok leżącego na boku konia, który niespokojnie orał kopytami ziemię. Był cały pokryty potem i deszczem. Miał rozbiegany wzrok.
-To chyba kolka, musiała ją spowodować jakaś roślina, która rosła na tej łące. – Podrapałam się w łokieć. - Hmm… To nie, to nie, to też nie. Co to może być? Już wiem! – Odwróciłam się w kierunku Yoshito, który patrzył na mnie z lekkim uśmiechem na ustach pomimo niezbyt przyjemnej sytuacji. Kusiło mnie by spytać, czemu się uśmiecha, ale się powstrzymałam i wróciłam do ratowania konia.
-Zatruł się zapewne lulkiem czarnym. Miejmy nadzieję, że nie zjadł go zbyt wiele. W niedużych ilościach dochodzi do zatrucia, jednak nie powinno spowodować to śmierci. – Tłumaczyłam rycerzowi spokojnie i zastanawiałam się, co można podać w tym wypadku.
-Aldinor… może umrzeć? – Yoshito spojrzał na mnie wzrokiem pełnym obawy o zdrowie swojego towarzysza.
-Nie pozwolę mu umrzeć. Kolka nie jest jeszcze zbyt silna, ponieważ nie zaczął się tarzać, by zmniejszyć ból. Niestety jeśli zacząłby się tarzać szansa na uratowanie go by drastycznie spadła. – Powiedziałam stanowczo. Rozejrzałam się. Potrzebuję czegoś rozkurczowego, czegoś co nie powinno być trujące dla konia. Rumianek! Stary dobry rumianek. Na szczęście ta roślina jest pospolita i od razu dostrzegłam niewielką kępkę białych kwiatków tuż obok. Delikatnie je ścięłam. Z jednego z mieszków wyjęłam mały moździerz. Zawsze miałam go przy sobie. Roztarłam zioło i zalałam chłodną wodą z manierki.
-Potrzymasz mu łeb, tak by mógł wypić ten wywar? – Wskazałam na mieszaninę znajdującą się w moździerzu. Mężczyzna podszedł do swojego wierzchowca i delikatnie uniósł mu głowę. Otworzyłam pysk zwierzęcia i wlałam całość wywaru. Koń zamlaskał i cicho prychnął.
-Co teraz? – Yoshito spojrzał na mnie. Jego mokre włosy wchodziły mu w oczy.
-Musimy chwilę poczekać. Niestety nie mogę doprowadzić do wymiotów, ponieważ konie nie potrafią zwracać. Dlatego też nie można się pozbyć z organizmu trucizny. Jednak, jeśli jest jej niewiele to nie powinno być już problemu. – Uśmiechnęłam się ciepło. Pomimo mojego pocieszenia chłopak był blady i jakby nieobecny. Nie wyglądał na zdrowego. Musiało mu się coś stać.
-To świetnie. Mam nadzieję, że Aldinor wyjdzie z tego szybko. – Rycerz próbował szybko wstać, jednak zachwiał się i prawie przewrócił, gdyby nie to, że od razu zareagowałam złapałam go za ramię. Był ciężki, ale szybko odzyskał równowagę. Dyskretnie zerknęłam na jego głowę, badając, czy czasami nie ma gdzieś jakiejś rany. Jego objawy wyglądały, jakby się porządnie grzmotnął w czaszkę. Na wysokości potylicy widniała plama krwi, która zlepiła włosy otaczające miejsce stłuczenia.
-Czemu mi nie powiedziałeś, że jesteś ranny?! – Oburzyłam się. – Przecież bym ci od razu pomogła!
-Ale o co ci chodzi? Przecież… - Przerwał i padł jak długi. Zemdlał. Szybko oceniłam sytuację. Muszę tylko odnaleźć miejsce, w którym się uderzył i je szybko opatrzyć zanim się ocknie. Inaczej pewnie będzie udawał, że nic mu nie jest. Uklęknęłam przy głowie ciemnowłosego i delikatnie przekręciłam ją na swoich kolanach, tak aby mieć dogodne dojście do rany. Pewną ręką sięgnęłam do mieszka, w którym znajdował się drapacz lekarski, utarłam niewielką ilość w moździerzu i taką papkę przyłożyłam do rany. Przytrzymując ją ostrożnie, wzięłam manierkę i zmoczyłam ranę, by oczyścić ją z krwi. Nie miałam niestety żadnego bandaża, więc sięgnęłam po białą chustę, którą wcześniej przykryty był mój prowiant w koszyku. Była trochę za krótka, by obwiązać nią całą głowę, dlatego też złapałam za skrawek mojej zielonej spódnicy i oderwałam niewielki element. Związałam oba materiały i obwiązałam nimi głowę nieprzytomnego. Gotowe! Ostrożnie wstałam i usiadłam obok chorych. Było mi trochę zimno od silnego wiatru i deszczu. Nie byłam zbyt ciepło ubrana. W dodatku teraz moja podarta spódnica odkrywała spory fragment nagiej skóry uda, na której pojawiła się gęsia skórka. Pociągnęłam nosem. Nie ruszę się stąd, dopóki moi dwaj pacjenci nie wyzdrowieją.
[Yoshito?]
środa, 1 czerwca 2016
Od Yoshito - C.D Aurory
Dzień, w którym postanowiłem nieco rozluźnić się z moim koniem, Aldinorem, okazał się bardzo niesprzyjający. Od rana hulał silny wiatr, z czasem tracący na sile. Nic jednak nie mogło popsuć moich planów, wobec tego udałem się do stajni i tam wyposażyłem rumaka do podróży poza zamek. Wybrałem nizinne tereny; tam, gdzie rosną zioła i kwiaty. Takie miejsca bowiem miłował sobie Aldinor. Podczas jazdy rozglądałem się uważnie po terenie. Minęło parę godzin, a niebo zdążyło skąpać się w ciemnym granacie, zwiastującym nadejście ciężkiej burzy. Chciałem wracać, lecz wierzchowiec próbował wybić mi to z głowy... dosłownie: przestraszył się ptaków wylatujących z krzaków, stanął na tylnych nogach, w efekcie czego znalazłem się na ziemi. Aldinor, ty tchórzu... Na domiar złego, szybko poczułem przeszywający ból z tyłu głowy, zaczęło mi się kręcić w głowie i... i wtedy ujrzałem ciemność, przerywaną jasnymi obrazami nieba. Ostatecznie plamki zawładnęły moim umysłem oraz straciłem przytomność prawdopodobnie na bardzo długo.
(...) Otworzywszy oczy, pierwsze co ujrzałem to ciemne niebo, rozjaśniane co jakiś czas oślepiającymi błyskami. Szum dochodzący z mojej głowy powoli tracił na sile i zaczynałem słyszeć grzmoty i głos kobiety, która najwyraźniej mnie znalazła i starała się wybudzić. Hmm... wyglądała mi na dość sympatyczną osobę, co sugerowałaby jej promieniująca pozytywnym nastawieniem twarz. Z łatwością mógłbym zapamiętać jej szare, intensywne spojrzenie, które przeszywało mnie na wylot. Niestety, nie miałem na to czasu. Bez odpowiedzi podniosłem górną partię swojego ciała i oparłem lewą rękę o podłoże, by się nie zachwiać. Dotykając prawą dłonią tył głowy, poczułem lepką, ciepłą substancję, która pokrywała zabrudzoną ranę. Wzdrygnąłem się, starając ogarnąć nieprzyjemny dreszcz. Jak się okazało – wylądowałem prosto na kamieniu, stąd utrata świadomości. Nagle przypomniałem sobie wypowiedź dziewczyny.
– To nic poważnego... – podrapałem się z tyłu głowy. – Dzięki, że mi pomogłaś – dodałem, wstając na równe nogi. Mimo rzekomo pełnych sił, znów się zachwiałem, jednak dziewczyna mnie sprawnie podtrzymała. Cóż, liczę się z tym, że do najlżejszych nie należę, więc za cel obrałem natychmiastowe ogarnięcie się. Burza coraz bliżej, a my jesteśmy na środku kompletnego pustkowia. No... chyba, że jakieś zioła się liczą. Wracając do towarzyszki, wyglądała mi na zielarkę. Miała przy sobie kilka mieszków z czymś zielonym o dziwnym zapachu.
– Nie ma za co – rozległ się aksamitny, kobiecy głos.
– Aldinor tu jest? – zapytałem i kobieta od razu skojarzyła to z koniem, stojącym nieopodal. Wskazała na niego, a ja posłałem jej uśmiech zmieszany z porozumiewawczym spojrzeniem.
– Chodźmy, podczas burzy jest tu dość niebezpiecznie – w pełni ogarnięty, pogoniłem dziewczynę, chwilowo kładąc rękę na jej plecach. – Jestem Yoshito. Rycerz, robiący także za straż królewską – przedstawiłem się z lekkim ukłonem.
– Aurora – odparła. – Jestem zielarką, ale to już wiesz – podsumowała.
Znów dopadła nas niepokojąca, grobowa cisza. W głębi starałem się ogarnąć uczucie zbliżającego się nieszczęścia. Mimo że uwielbiałem błyski, teraz w obecności tej dziewczyny wydawały mi się one zbędne.
– Wsiądź, gdzie mieszkasz? – zapytałem, pomagając Aurorze wdrapać się na tył konia.
– Na skraju miasta, ale do dosyć daleko. Mam mały pokoik w zamku – odpowiedziała szybko.
– To może zamek? Mieszkam niedaleko niego – zaproponowałem. Dziewczyna jednak nie chciała przedłużać i delikatnie pokiwała głową.
Podczas jazdy wsłuchiwałem się w ciężkie uderzenia kopyt o ziemie, które przeplatane były z ciężkimi grzmotami. Spojrzawszy w górę, poczułem kroplę wody na moim policzku. I tak rozpoczęła się spora ulewa.
– Swoją drogą... Aurora to ciekawe imię – zaśmiałem się, odgarniając mokrą grzywkę.
Imienniczka delikatnie uniosła kąciki ust w promieniującym uśmiechu, a ja nie zamierzałem odwracać wzroku, bo w końcu zgubię trasę i tyle z tego będzie...
Już za parę minut w oddali dostrzegliśmy wysokie wieże zamku. Dookoła hulał silny wiatr, poruszając łysymi konarami drzew; wstąpiliśmy do starego lasu. Miałem tylko nadzieję, że błyskawica okaże się miłosierna i nie przetnie nam drogi z pomocą spróchniałego drzewa. Niebo było pochmurną płytą szarości. Niby wszystko pięknie, aż ni stąd, ni zowąd koń zatrzymał się na ścieżce, niemal wyrzucając nas na przód. Wydawał się być czymś rozzłoszczony, ale po chwili zaczął bardzo intensywnie prychać na prawo i lewo. Zostaliśmy zmuszeni do wysiadki. Podszedłem do Aldinor'a, spoglądając w jego oczy – były zaczerwienione i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili koń ułożył się zmęczony na podłożu. Niepokój sprawił, że głos ugrzązł mi w gardle.
– Co mu jest? – podeszła Aurora, zaciekawiona podnosząc jedną brew.
– Źle się czuję... widzę to – zmarszczyłem czoło, jąkając się.
– Może się zatruł? – zasugerowała kasztanowłosa, a mnie jakby olśniło, mimo że pogoda na to by nie wskazywała.
– Znasz się na tym, prawda? Jesteś zielarką... Znasz trujące roślin i ich skutki uboczne, co nie? – zadawałem kolejne pytania, uświadamiając sobie to, jak bardzo naciskam na Aurorę i się do niej mimowolnie zbliżam, łapiąc za ramiona. – Ja... przepraszam – natychmiast puściłem dziewczynę. – Po prostu martwię się jak cholera...
Odgarnąłem mokre włosy z czoła, spuszczając wzrok nisko.
< Aurora? >
(...) Otworzywszy oczy, pierwsze co ujrzałem to ciemne niebo, rozjaśniane co jakiś czas oślepiającymi błyskami. Szum dochodzący z mojej głowy powoli tracił na sile i zaczynałem słyszeć grzmoty i głos kobiety, która najwyraźniej mnie znalazła i starała się wybudzić. Hmm... wyglądała mi na dość sympatyczną osobę, co sugerowałaby jej promieniująca pozytywnym nastawieniem twarz. Z łatwością mógłbym zapamiętać jej szare, intensywne spojrzenie, które przeszywało mnie na wylot. Niestety, nie miałem na to czasu. Bez odpowiedzi podniosłem górną partię swojego ciała i oparłem lewą rękę o podłoże, by się nie zachwiać. Dotykając prawą dłonią tył głowy, poczułem lepką, ciepłą substancję, która pokrywała zabrudzoną ranę. Wzdrygnąłem się, starając ogarnąć nieprzyjemny dreszcz. Jak się okazało – wylądowałem prosto na kamieniu, stąd utrata świadomości. Nagle przypomniałem sobie wypowiedź dziewczyny.
– To nic poważnego... – podrapałem się z tyłu głowy. – Dzięki, że mi pomogłaś – dodałem, wstając na równe nogi. Mimo rzekomo pełnych sił, znów się zachwiałem, jednak dziewczyna mnie sprawnie podtrzymała. Cóż, liczę się z tym, że do najlżejszych nie należę, więc za cel obrałem natychmiastowe ogarnięcie się. Burza coraz bliżej, a my jesteśmy na środku kompletnego pustkowia. No... chyba, że jakieś zioła się liczą. Wracając do towarzyszki, wyglądała mi na zielarkę. Miała przy sobie kilka mieszków z czymś zielonym o dziwnym zapachu.
– Nie ma za co – rozległ się aksamitny, kobiecy głos.
– Aldinor tu jest? – zapytałem i kobieta od razu skojarzyła to z koniem, stojącym nieopodal. Wskazała na niego, a ja posłałem jej uśmiech zmieszany z porozumiewawczym spojrzeniem.
– Chodźmy, podczas burzy jest tu dość niebezpiecznie – w pełni ogarnięty, pogoniłem dziewczynę, chwilowo kładąc rękę na jej plecach. – Jestem Yoshito. Rycerz, robiący także za straż królewską – przedstawiłem się z lekkim ukłonem.
– Aurora – odparła. – Jestem zielarką, ale to już wiesz – podsumowała.
Znów dopadła nas niepokojąca, grobowa cisza. W głębi starałem się ogarnąć uczucie zbliżającego się nieszczęścia. Mimo że uwielbiałem błyski, teraz w obecności tej dziewczyny wydawały mi się one zbędne.
– Wsiądź, gdzie mieszkasz? – zapytałem, pomagając Aurorze wdrapać się na tył konia.
– Na skraju miasta, ale do dosyć daleko. Mam mały pokoik w zamku – odpowiedziała szybko.
– To może zamek? Mieszkam niedaleko niego – zaproponowałem. Dziewczyna jednak nie chciała przedłużać i delikatnie pokiwała głową.
Podczas jazdy wsłuchiwałem się w ciężkie uderzenia kopyt o ziemie, które przeplatane były z ciężkimi grzmotami. Spojrzawszy w górę, poczułem kroplę wody na moim policzku. I tak rozpoczęła się spora ulewa.
– Swoją drogą... Aurora to ciekawe imię – zaśmiałem się, odgarniając mokrą grzywkę.
Imienniczka delikatnie uniosła kąciki ust w promieniującym uśmiechu, a ja nie zamierzałem odwracać wzroku, bo w końcu zgubię trasę i tyle z tego będzie...
Już za parę minut w oddali dostrzegliśmy wysokie wieże zamku. Dookoła hulał silny wiatr, poruszając łysymi konarami drzew; wstąpiliśmy do starego lasu. Miałem tylko nadzieję, że błyskawica okaże się miłosierna i nie przetnie nam drogi z pomocą spróchniałego drzewa. Niebo było pochmurną płytą szarości. Niby wszystko pięknie, aż ni stąd, ni zowąd koń zatrzymał się na ścieżce, niemal wyrzucając nas na przód. Wydawał się być czymś rozzłoszczony, ale po chwili zaczął bardzo intensywnie prychać na prawo i lewo. Zostaliśmy zmuszeni do wysiadki. Podszedłem do Aldinor'a, spoglądając w jego oczy – były zaczerwienione i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili koń ułożył się zmęczony na podłożu. Niepokój sprawił, że głos ugrzązł mi w gardle.
– Co mu jest? – podeszła Aurora, zaciekawiona podnosząc jedną brew.
– Źle się czuję... widzę to – zmarszczyłem czoło, jąkając się.
– Może się zatruł? – zasugerowała kasztanowłosa, a mnie jakby olśniło, mimo że pogoda na to by nie wskazywała.
– Znasz się na tym, prawda? Jesteś zielarką... Znasz trujące roślin i ich skutki uboczne, co nie? – zadawałem kolejne pytania, uświadamiając sobie to, jak bardzo naciskam na Aurorę i się do niej mimowolnie zbliżam, łapiąc za ramiona. – Ja... przepraszam – natychmiast puściłem dziewczynę. – Po prostu martwię się jak cholera...
Odgarnąłem mokre włosy z czoła, spuszczając wzrok nisko.
< Aurora? >
Od Lillian - C.D Yoshito
- Muszę się jeszcze zająć dwoma końmi ale... Poczekasz chwileczkę?
- Oczywiście - powiedział patrząc jak przeskakuje przez płot. Wbiegłam do budynku stajni gdzie była Erika.
-Erika! Erika!
- Co?
- Słchaj zajęłabyś się dziś za mnie jednym koniem? - zapytałam z nadzieją w głosie.
- A to z jakiego powodu?
Kiwnęłam głową w stronę chłopaka stojącego na wybiegu. Erika wyjrzała przez małe okno.
- To ten rycerz? Spoko ale jutro zajmujesz się jeszcze dodatkowo moim koniem. Mów którego mam oporządzić?
- Spartana.
- Spartana?! Tego narwańca?! Nie ma mowy! Boję się go nie zajmę się nim?
- No proszę Erika!!
- Nie. Przepraszam ale będzie musiał poczekać.
Odwruciłam się i wruciłam do Yoshita.
- Muszę sięz jeszcze zająć jednym koniem... Ale zajmie mi to pięć minut. - powiedziałam wpatrując się w ziemię. Uśmiechnął się i powiedział
- Mogę ci pomoc jak chcesz.
Podniosła lekko wzrok uśmiechając się pod nosem. Wyszliśmy z wybiegu zamykając furtkę. Podeszlismy do boksu dużego czarnego ogiera należącego do kogoś z rodziny królewskiej. Spartan dumnie wyglądał ponad drzwiami boksu.
- Czejść piękny. - szepnęłam wchodząc do środka. Yoshita przyglądał mi się uważnie.
- Coś nie tak? - zapytałam wprowadzając Spartana z boksu.
- Nie tylko... Czy to nie jest ten narwany koń?
- Ja tak nią myślę ale ona tak. - tu wskazałem na Erike. Chłopak popatrzyła na blądwłosom i uśmiehnął się do niej. Ta odwzajemniła uśmiech znikając w jednym z boksow. Oboje wyszliśmy z stajni wracając na wybieg.
- Co mam zrobić?
- Moglbys ich przytrzymać? - wskazałam na nasze konie biegajace swobodnie. Yoshita przytrzymał zwierzęta a ja puściła Spartana. Ogier zrobił dwa okrążenia kłusem wokół wybiegu potem parę galopem i jedn o stempem. Wyprowadzilam go i zaczęłam czekać jego sierść.
- Pomogę ci. -odezwał się Yoshita zaczynając z drugiej strony. Kiwnęłam głową i kontynuowałam... Kiedy ogier znów był w swoim boksie mogliśmy wyjechać.
- Mówiłam że zajmie nam to jakieś pięć minut. - uśmiechnęłam się wsiadając na Brosh. No zważając po słońcu nie zajęło nam to jakoś zbytnio długo.
- No mówiłaś, ale sądzę że zajęło nam to trochę dłużej. - zaśmiał się. Jechaliśmy leśną drogą. Drzewa dawały przyjemny cień a wiatr lekko rozwiewał nam włosy. Szliśmy w ciszy a po chwili dotarliśmy do łąki z samotnym jabłoniom po środku.
- Pięknie tu... - szepnęłam patrząc na kolorowe kwitnące kwiaty.
- Prawda? - odpowiedział również przyglądając się kwiatom. Kątem oka spojrzałam na chłopaka i puscilam widzę. Na ten znak Brosh od razu pogalopowała przed siebie. Rozłożyłam ręce zamykając oczy i unosząc głowę do góry. Yoshito z śmiechem popędził za mną... Roześmieni usiedliśmy pod jabłonią. Spojrzałam w górę przypatrując się chmurom.
- Często tu jesteś? - zapytałam
- Czasem jak mam wolne od służby w zamku?
- Acha... A właśnie zawsze zastanawiałam się jak to jest?
- Ale co?
- Jak to jest tak chodzić po zamku krok w krok za kimś z rodziny królewskiej? - zapytałam wstając i podchodząc do klaczy.
- Czasem jest to trochę męczące ale jestem już do tego przyzwyczajony. W sumie rodzina królewska w większości jest bardzo miła... - tu się zawiesił - Co Ty robisz?
- Ja?
- Nie ta obok. Jasne że Ty!
- Jak widać na załączonym obrazku aktualnie stoję na koniu.
Tak w tej chwili stałam na grzbiecie Brosh. Klacz ruszyła stempsems sprzed siebie. Uniosłam ręce do góry chwytają jeden z konarów jabłoni. Zaczęłam się chuśtać po czym zlecialam na ziemię... Siedzieliśmy tam jeszcze chwilę kiedy zaczęło padać.
- Pada - zauważył Yoshito.
-Tak ewidentnie pada... - powiedziałam.
- Ej a teraz zaczęło grzmieć. - powiedział po tym jak w oddalo walnął piorun.
- Przydałoby się wrucić...
- No.
Wsiedliśmy na konie i totalnie się rozpadało. Wyjechaliśmy do lasu jednak to nic nie dało.
- Nic nie widzę przez ten deszcz!- krzyknęła między piorunami.
-Ja tam coś widzę. Jedź za mną!
- Dobra. -posłusznie poszłam za nim... Zrobiło się ciemno a my nie wiedzieliśmy gdzie właściwie jesteśmy. Nagle usłyszeliśmy wycie.
- Myślisz że... - szepnęłam przestraszona. Yoshito nic nie powiedział jedynie konną głową że też tak myśli. Wilki były coraz bliżej. Kiedy kolejy grzmot zlał się z wyciem wilka nasze konie spłoszyły się i stanęły dęba zarzucając nas przy tym. Popatrzyłam na chłopaka po czym szybko odwróciłam głowę patrząc za siebie. Moje oczy w jednej chwili zrobiły się wielkie a serce zaczęło szybciej bić. Wilk który tam stał skoczył na mnie z żądzą pozbawienia życia w oczach. Przerażona zakryłam twarz ręką i wszystko nagle ucichło. Jedynie co słyszałam to skowyt umierającego właśnie wilka. Otworzyłam jedno oko spoglądając w miejsce gdzie przed chwilą był jeszcze żywy wilk. Teraz wiedziałam tam tylko Yoshita z sztyletem w ręku. Sztylet był cały w krwi zwierzęcia a ono samo leżało za chłopakiem. Yoshito podał wyciągnął do mnie rękę i pomógł mi wstać. Z przerażeniem w oczach chwilę wpatrywałam się w martwego wilka po czym pocjągnięta za nadgarstek poszłam za Yoshitem. Szliśmy tak chwilę kiedy znów usłyszeliśmy wycie. Zostaliśmy otoczeni przez te dzikie zwierzęta. Przybliżyła się trochę do Yoshito i wpatrywałam się w oczy jednego z wilków. Były przesycone czerwienią co wzbudzało we mnie jeszcze większy strach. Wilki wracały głośno i przeraźliwie. Kątem oka spojrzałam na Yoshito, wydawał się być tym ogóle nie wzruszony. Nie było woda po nim ani strachu ani niczego podobnego. Nie wiem jak on to robił ale w tej chwili nie byłam do tego zdolną. Ręce mi się trzęsły a nogi uginały się podemną. Nie potrafiłam się ruszyć. Wiedziałam że jeżeli któryś z nas nie zareaguje, zginiemy...
Yoshito?
- Oczywiście - powiedział patrząc jak przeskakuje przez płot. Wbiegłam do budynku stajni gdzie była Erika.
-Erika! Erika!
- Co?
- Słchaj zajęłabyś się dziś za mnie jednym koniem? - zapytałam z nadzieją w głosie.
- A to z jakiego powodu?
Kiwnęłam głową w stronę chłopaka stojącego na wybiegu. Erika wyjrzała przez małe okno.
- To ten rycerz? Spoko ale jutro zajmujesz się jeszcze dodatkowo moim koniem. Mów którego mam oporządzić?
- Spartana.
- Spartana?! Tego narwańca?! Nie ma mowy! Boję się go nie zajmę się nim?
- No proszę Erika!!
- Nie. Przepraszam ale będzie musiał poczekać.
Odwruciłam się i wruciłam do Yoshita.
- Muszę sięz jeszcze zająć jednym koniem... Ale zajmie mi to pięć minut. - powiedziałam wpatrując się w ziemię. Uśmiechnął się i powiedział
- Mogę ci pomoc jak chcesz.
Podniosła lekko wzrok uśmiechając się pod nosem. Wyszliśmy z wybiegu zamykając furtkę. Podeszlismy do boksu dużego czarnego ogiera należącego do kogoś z rodziny królewskiej. Spartan dumnie wyglądał ponad drzwiami boksu.
- Czejść piękny. - szepnęłam wchodząc do środka. Yoshita przyglądał mi się uważnie.
- Coś nie tak? - zapytałam wprowadzając Spartana z boksu.
- Nie tylko... Czy to nie jest ten narwany koń?
- Ja tak nią myślę ale ona tak. - tu wskazałem na Erike. Chłopak popatrzyła na blądwłosom i uśmiehnął się do niej. Ta odwzajemniła uśmiech znikając w jednym z boksow. Oboje wyszliśmy z stajni wracając na wybieg.
- Co mam zrobić?
- Moglbys ich przytrzymać? - wskazałam na nasze konie biegajace swobodnie. Yoshita przytrzymał zwierzęta a ja puściła Spartana. Ogier zrobił dwa okrążenia kłusem wokół wybiegu potem parę galopem i jedn o stempem. Wyprowadzilam go i zaczęłam czekać jego sierść.
- Pomogę ci. -odezwał się Yoshita zaczynając z drugiej strony. Kiwnęłam głową i kontynuowałam... Kiedy ogier znów był w swoim boksie mogliśmy wyjechać.
- Mówiłam że zajmie nam to jakieś pięć minut. - uśmiechnęłam się wsiadając na Brosh. No zważając po słońcu nie zajęło nam to jakoś zbytnio długo.
- No mówiłaś, ale sądzę że zajęło nam to trochę dłużej. - zaśmiał się. Jechaliśmy leśną drogą. Drzewa dawały przyjemny cień a wiatr lekko rozwiewał nam włosy. Szliśmy w ciszy a po chwili dotarliśmy do łąki z samotnym jabłoniom po środku.
- Pięknie tu... - szepnęłam patrząc na kolorowe kwitnące kwiaty.
- Prawda? - odpowiedział również przyglądając się kwiatom. Kątem oka spojrzałam na chłopaka i puscilam widzę. Na ten znak Brosh od razu pogalopowała przed siebie. Rozłożyłam ręce zamykając oczy i unosząc głowę do góry. Yoshito z śmiechem popędził za mną... Roześmieni usiedliśmy pod jabłonią. Spojrzałam w górę przypatrując się chmurom.
- Często tu jesteś? - zapytałam
- Czasem jak mam wolne od służby w zamku?
- Acha... A właśnie zawsze zastanawiałam się jak to jest?
- Ale co?
- Jak to jest tak chodzić po zamku krok w krok za kimś z rodziny królewskiej? - zapytałam wstając i podchodząc do klaczy.
- Czasem jest to trochę męczące ale jestem już do tego przyzwyczajony. W sumie rodzina królewska w większości jest bardzo miła... - tu się zawiesił - Co Ty robisz?
- Ja?
- Nie ta obok. Jasne że Ty!
- Jak widać na załączonym obrazku aktualnie stoję na koniu.
Tak w tej chwili stałam na grzbiecie Brosh. Klacz ruszyła stempsems sprzed siebie. Uniosłam ręce do góry chwytają jeden z konarów jabłoni. Zaczęłam się chuśtać po czym zlecialam na ziemię... Siedzieliśmy tam jeszcze chwilę kiedy zaczęło padać.
- Pada - zauważył Yoshito.
-Tak ewidentnie pada... - powiedziałam.
- Ej a teraz zaczęło grzmieć. - powiedział po tym jak w oddalo walnął piorun.
- Przydałoby się wrucić...
- No.
Wsiedliśmy na konie i totalnie się rozpadało. Wyjechaliśmy do lasu jednak to nic nie dało.
- Nic nie widzę przez ten deszcz!- krzyknęła między piorunami.
-Ja tam coś widzę. Jedź za mną!
- Dobra. -posłusznie poszłam za nim... Zrobiło się ciemno a my nie wiedzieliśmy gdzie właściwie jesteśmy. Nagle usłyszeliśmy wycie.
- Myślisz że... - szepnęłam przestraszona. Yoshito nic nie powiedział jedynie konną głową że też tak myśli. Wilki były coraz bliżej. Kiedy kolejy grzmot zlał się z wyciem wilka nasze konie spłoszyły się i stanęły dęba zarzucając nas przy tym. Popatrzyłam na chłopaka po czym szybko odwróciłam głowę patrząc za siebie. Moje oczy w jednej chwili zrobiły się wielkie a serce zaczęło szybciej bić. Wilk który tam stał skoczył na mnie z żądzą pozbawienia życia w oczach. Przerażona zakryłam twarz ręką i wszystko nagle ucichło. Jedynie co słyszałam to skowyt umierającego właśnie wilka. Otworzyłam jedno oko spoglądając w miejsce gdzie przed chwilą był jeszcze żywy wilk. Teraz wiedziałam tam tylko Yoshita z sztyletem w ręku. Sztylet był cały w krwi zwierzęcia a ono samo leżało za chłopakiem. Yoshito podał wyciągnął do mnie rękę i pomógł mi wstać. Z przerażeniem w oczach chwilę wpatrywałam się w martwego wilka po czym pocjągnięta za nadgarstek poszłam za Yoshitem. Szliśmy tak chwilę kiedy znów usłyszeliśmy wycie. Zostaliśmy otoczeni przez te dzikie zwierzęta. Przybliżyła się trochę do Yoshito i wpatrywałam się w oczy jednego z wilków. Były przesycone czerwienią co wzbudzało we mnie jeszcze większy strach. Wilki wracały głośno i przeraźliwie. Kątem oka spojrzałam na Yoshito, wydawał się być tym ogóle nie wzruszony. Nie było woda po nim ani strachu ani niczego podobnego. Nie wiem jak on to robił ale w tej chwili nie byłam do tego zdolną. Ręce mi się trzęsły a nogi uginały się podemną. Nie potrafiłam się ruszyć. Wiedziałam że jeżeli któryś z nas nie zareaguje, zginiemy...
Yoshito?
Od Aurory- do Yoshito
Obudziłam się, gdy za oknem panowała jeszcze ciemność przebijana miejscami promieniami powoli wschodzącego słońca. Umyłam twarz w lodowatej wodzie, która znajdowała się miednicy koło mojego prostego drewnianego łóżka. Mieszkałam w zamku w jednym z wielu pomieszczeń dla służby. Mogłam dalej mieszkać u rodziców, jednak z paru względów zrezygnowałam z tej możliwości. Po pierwsze nie chciałam być ciężarem dla mamy i taty w przepełnionym, małym domku , a po drugie nigdy nie wiedziałam, kiedy mogę być potrzebna tutaj na zamku. W końcu jako nadworna zielarka byłam wzywana nawet przy niewielkich dolegliwościach rodziny królewskiej, by sporządzić odpowiedni lek. Z naszej chatki, która znajdowała się na skraju miasta, było trochę daleko na zamek. Dlatego teraz szybko czesałam swoje długie włosy szczotką i w pośpiechu zakładałam kolejne części garderoby, by wyruszyć na łąkę, która znajdowała się jakieś 4 godziny marszu od zamku. Musiałam znaleźć tam kilka rzadkich ziół, których nie ma w królewskiej szklarni. Te ciepłe wiosenne miesiące są właśnie okresem zbiorów drapacza lekarskiego, krzyżownicy górskiej, pięciornika kurze ziele oraz wiązówki błotnej. Jeśli nie zrobię tego teraz może mi pewnego dnia zabraknąć jednego z tych ważnych składników przy robieniu ważnego leku dla kogoś z królewskiej rodziny. A to mogłoby się źle skończyć nie tylko tym, że straciłabym pracę, ale ktoś mógłby podupaść poważnie na zdrowiu. O śmierci wolę nawet nie wspominać. Ruszyłam do mojej pracowni. Zostawiłam pergamin z informacją dla mojej pomocnicy Fiony, by w razie nagłego wypadku podała jakieś lekarstwo o ogólnoustrojowym działaniu, by opóźnić wszelkie przykre konsekwencje, a po mnie natychmiast kogoś posłała. Mam nadzieję, że ten dzień będzie mi sprzyjał i będę mogła w spokoju zebrać potrzebne zioła. Dzień był piękny i słoneczny, więc postanowiłam przejść się na pieszo. Zawsze wolałam chodzić o własnych nogach, kiedy tylko nie zmuszała mnie sytuacja, bym musiała dosiadać konia, który dźwigałby tylko niepotrzebny balast w mojej postaci. Mam ręce i nogi, więc mogę spokojnie chodzić o własnych siłach. Jestem zdrowa i wytrzymała fizycznie, więc taki marsz mi nie zaszkodzi. W drodze do południowej bramy miasta zahaczyłam o mój rodzinny dom. Babcia, jak zwykle siedziała na ławce przed chatką i karmiła spokojnie liczne wróble i niewielkie pliszki. Było tam też kilka grubych gołębi, które przyjemnie gruchały. Uśmiechnęłam się na ten widok i podeszłam do mojej staruszki, cmoknęłam ją w oba policzki i się z nią przywitałam. Następnie ruszyłam do izby, gdzie w kuchni krzątała się mama a mały Hugo kręcił się jej pod nogami.
-Witaj mamo! – Podeszłam do braciszka i podniosłam go wysoko. – Cześć ty łobuzie!
-Aurora! – Młody przytulił się do mnie. – Wybierasz się gdzieś?
-Tak, ale to bardzo daleko, więc dzisiaj Cię nie zabiorę, poza tym mam niewiele czasu i muszę się spieszyć. – Hugo zerknął na mnie smutno spod długich rzęs. Jego orzechowe oczy patrzyły na mnie z wyrzutem. Wyrwał mi się z rąk i pobiegł na podwórze.
-Nie przejmuj się nim, zawsze się obraża. – Mama uśmiechnęła się do mnie łagodnie i wskazała na wiklinowy koszyk. – Proszę masz prowiant na drogę. Akurat niedawno jedliśmy śniadanie, więc co nieco zostało i dla ciebie.
-Dziękuję! – Przytuliłam się do ciepłego ciała mojej rodzicielki. – Ja już muszę iść! Pozdrów ode mnie tatę. – Pomachałam jej na do widzenia i ruszyłam w dalszą drogę. Kiedy byłam już poza murami zamku, zrobiło się parno i duszno. Spojrzałam w niebo. Z daleka nadchodziły ciężkie, granatowe chmury przecinane od czasu do czasu jasną nitką błyskawicy. O nie! Muszę się pospieszyć, żeby zdążyć przed burzą, inaczej moje zioła mogą być zniszczone i nici z mojej wyprawy. Przyspieszyłam kroku i po jakiejś pół godzinie dotarłam na miejsce. Byłam trochę wyczerpana zawrotnym tempem, jakie sobie narzuciłam. Usiadłam na niewielkim głazie i postanowiłam się posilić. Brak śniadania dawał się we znaki, a upał i duchota nie pomagały. Napiłam się chłodnej wody z glinianej manierki i wgryzłam w pszenny placek z jagodami autorstwa mojej mamy. Mmm… Pycha. Po chwili odpoczynku zabrałam się do pracy. Zaczęłam od poszukiwania charakterystycznych czerwonawoniebieskich kwiatków krzyżownicy górskiej. Zioła zbierałam do niewielkiego mieszka przymocowanego na pasku od mojej spódnicy. Miałam takich mieszków 5, tyle ile gatunków ziół miałam dzisiaj zebrać. Pochłonięta całkowicie w swojej pracy, nagle zauważyłam, że umilkły wszystkie ptaki. Było bardzo cicho. Cisza przed burzą. Wyprostowałam się z pozycji w jakiej zbierałam rośliny i rozejrzałam dookoła. Ciemne chmury zasłoniły słońce. Zerwał się wiatr. Było pusto. Prawie, bo niedaleko mnie stał koń w pełnej uprzęży. Czyżby ktoś z niego spadł? Albo może komuś coś się stało i leży gdzieś niedaleko ranny? Muszę to sprawdzić. Podbiegłam bliżej wierzchowca i spostrzegłam, że w trawie i kwiatach leży na plecach, jakiś młody mężczyzna z zamkniętymi oczami. A jeśli jest nieprzytomny?
Uklęknęłam w niewielkiej odległości od niego. Miał ciemne włosy, które lekko falowały porywane podmuchami wiatru. Nie wiedziałam, jak się do niego zwrócić. A jak był szlachcicem? Ah, nieważna teraz etykieta dworska skoro człowiek może jest bliski śmierci.
-Proszę Pana! Słyszy mnie Pan? – Delikatnie potrząsnęłam jego ramieniem. Otworzył oczy, który okazały się pięknej, lazurowej barwy.
-Uff, chyba nic Panu nie jest. – Odetchnęłam z ulgą.
[Yoshito?]
-Witaj mamo! – Podeszłam do braciszka i podniosłam go wysoko. – Cześć ty łobuzie!
-Aurora! – Młody przytulił się do mnie. – Wybierasz się gdzieś?
-Tak, ale to bardzo daleko, więc dzisiaj Cię nie zabiorę, poza tym mam niewiele czasu i muszę się spieszyć. – Hugo zerknął na mnie smutno spod długich rzęs. Jego orzechowe oczy patrzyły na mnie z wyrzutem. Wyrwał mi się z rąk i pobiegł na podwórze.
-Nie przejmuj się nim, zawsze się obraża. – Mama uśmiechnęła się do mnie łagodnie i wskazała na wiklinowy koszyk. – Proszę masz prowiant na drogę. Akurat niedawno jedliśmy śniadanie, więc co nieco zostało i dla ciebie.
-Dziękuję! – Przytuliłam się do ciepłego ciała mojej rodzicielki. – Ja już muszę iść! Pozdrów ode mnie tatę. – Pomachałam jej na do widzenia i ruszyłam w dalszą drogę. Kiedy byłam już poza murami zamku, zrobiło się parno i duszno. Spojrzałam w niebo. Z daleka nadchodziły ciężkie, granatowe chmury przecinane od czasu do czasu jasną nitką błyskawicy. O nie! Muszę się pospieszyć, żeby zdążyć przed burzą, inaczej moje zioła mogą być zniszczone i nici z mojej wyprawy. Przyspieszyłam kroku i po jakiejś pół godzinie dotarłam na miejsce. Byłam trochę wyczerpana zawrotnym tempem, jakie sobie narzuciłam. Usiadłam na niewielkim głazie i postanowiłam się posilić. Brak śniadania dawał się we znaki, a upał i duchota nie pomagały. Napiłam się chłodnej wody z glinianej manierki i wgryzłam w pszenny placek z jagodami autorstwa mojej mamy. Mmm… Pycha. Po chwili odpoczynku zabrałam się do pracy. Zaczęłam od poszukiwania charakterystycznych czerwonawoniebieskich kwiatków krzyżownicy górskiej. Zioła zbierałam do niewielkiego mieszka przymocowanego na pasku od mojej spódnicy. Miałam takich mieszków 5, tyle ile gatunków ziół miałam dzisiaj zebrać. Pochłonięta całkowicie w swojej pracy, nagle zauważyłam, że umilkły wszystkie ptaki. Było bardzo cicho. Cisza przed burzą. Wyprostowałam się z pozycji w jakiej zbierałam rośliny i rozejrzałam dookoła. Ciemne chmury zasłoniły słońce. Zerwał się wiatr. Było pusto. Prawie, bo niedaleko mnie stał koń w pełnej uprzęży. Czyżby ktoś z niego spadł? Albo może komuś coś się stało i leży gdzieś niedaleko ranny? Muszę to sprawdzić. Podbiegłam bliżej wierzchowca i spostrzegłam, że w trawie i kwiatach leży na plecach, jakiś młody mężczyzna z zamkniętymi oczami. A jeśli jest nieprzytomny?
Uklęknęłam w niewielkiej odległości od niego. Miał ciemne włosy, które lekko falowały porywane podmuchami wiatru. Nie wiedziałam, jak się do niego zwrócić. A jak był szlachcicem? Ah, nieważna teraz etykieta dworska skoro człowiek może jest bliski śmierci.
-Proszę Pana! Słyszy mnie Pan? – Delikatnie potrząsnęłam jego ramieniem. Otworzył oczy, który okazały się pięknej, lazurowej barwy.
-Uff, chyba nic Panu nie jest. – Odetchnęłam z ulgą.
[Yoshito?]
Od Yoshito C.D Lillian
Pierwsze, co robię wczesnym porankiem to zaglądam do stajni. Dzisiaj moje plany się nie zmieniły i po przebudzeniu, ociężale powędrowałem do wyznaczonego miejsca. Rozejrzałem się; ani śladu po Aldinorze. Czyżby znowu ktoś go przeniósł? Szukałem, szukałem i tak bez skutku, dopóki nie usłyszałem komend. Głos wskazywał na kobietę, co w prawdzie nie miało żadnego znaczenia, ale taki już jestem, że muszę wszystko sobie wyobrazić. Podążałem za źródłem dźwięku i dopiero po paru minutach dostrzegłem jakąś dziewczynę i konie, oczywiście po moim ani śladu.
– Widzę, że dobrze radzisz sobie z końmi – zaintrygowany podniosłem brwi w szczerym uśmiechu.
Cóż, naprawdę sobie nieźle współpracowała z tymi niesfornymi rumakami. Do niektórych nawet ja nie mogłem dotrzeć... A ona? Wystarczy, że powie słowo, a chodzą jak zahipnotyzowane. Jedyne, co mnie nieco zraziło to lekka ignorancja z jej strony, którą z resztą mi za chwilę wynagrodziła cichutkim "dziękuję". Po chwili przeskoczyłem przez płot i tam dopiero zauważyłem Aldinora z jakąś klaczą. Natychmiast go przywołałem, nie pozwalając na nic więcej. Zwierze z wielką niechęcią zaczęło dąsać się w moją stronę.
– Biorę go – stwierdziłem.
Spojrzałem w kierunku dziewczyny. Dzięki swojemu miłemu spojrzeniu i kasztanowym włosom związanych w kucyk sprawiała wrażenie dosyć sympatycznej i otwartej osoby. Ku mojemu zdziwieniu, ukradkiem dostrzegłem sztylet przylegający do jej pasa. Uśmiechnąłem się pod nosem i niepostrzeżenie go wyjąłem, uważnie się przyglądając klindze.
– Hm, dobrze leży w dłoni – przymrużyłem oczy, wymachując nim lekko.
– Jak ty... – zdziwiła się, a ręka mimowolnie powędrowała jej na puste miejsce, w którym niegdyś znajdował się sztylet.
– Chyba na dworze królewskim nikt cię nie skrzywdzi – zacząłem – ale masz rację, lepiej dmuchać na zimno – odpowiedziałem tak, jakbym spodziewał się dokładnie takiego samego przebiegu rozmowy.
– Oddasz mi? – jej twarz lekko pokryła się rumieńcem.
Z uśmiechem oddałem jej sztylet, po czym wsiadłem na Aldinor'a. Miał na sobie całe wyposażenie, stąd wniosek, że to właśnie dziewczyna się wcześniej nim zajęła. Bardzo się jednak myliłem, gdy parę metrów jazdy później mój tyłek spotkał się z ziemią.
– Chciałam ci powiedzieć, że jeszcze nie skończyłam go oporządzać! – podniosła głos, a ja w międzyczasie podrapałem się z tyłu głowy, a wstawszy strzepałem z ramienia niewidzialny pył. – ...Ale nie dałeś mi dojść do słowa.
– To działo się zbyt szybko – westchnąłem, starając się uspokoić radosnego Aldinor'a. – Mogę poznać imię tej zdolnej trenerki?
Spojrzałem na dziewczynę, ta jednak na początku nie zorientowała się o co chodzi, bo zerknęła za siebie z nadzieją, że mówię do innej osoby. Nie, mówię do tej o kasztanowych włosach.
– Lillian – przedstawiła się krótko.
– Yoshito Lucifer, rycerz robiący także za straż królewską – ukłoniłem się nisko, patrząc łagodnie. – Masz czas na przejażdżkę czy musisz zająć się końmi? Może pomóc? Mam sporo czasu.
< Lillian? >
– Widzę, że dobrze radzisz sobie z końmi – zaintrygowany podniosłem brwi w szczerym uśmiechu.
Cóż, naprawdę sobie nieźle współpracowała z tymi niesfornymi rumakami. Do niektórych nawet ja nie mogłem dotrzeć... A ona? Wystarczy, że powie słowo, a chodzą jak zahipnotyzowane. Jedyne, co mnie nieco zraziło to lekka ignorancja z jej strony, którą z resztą mi za chwilę wynagrodziła cichutkim "dziękuję". Po chwili przeskoczyłem przez płot i tam dopiero zauważyłem Aldinora z jakąś klaczą. Natychmiast go przywołałem, nie pozwalając na nic więcej. Zwierze z wielką niechęcią zaczęło dąsać się w moją stronę.
– Biorę go – stwierdziłem.
Spojrzałem w kierunku dziewczyny. Dzięki swojemu miłemu spojrzeniu i kasztanowym włosom związanych w kucyk sprawiała wrażenie dosyć sympatycznej i otwartej osoby. Ku mojemu zdziwieniu, ukradkiem dostrzegłem sztylet przylegający do jej pasa. Uśmiechnąłem się pod nosem i niepostrzeżenie go wyjąłem, uważnie się przyglądając klindze.
– Hm, dobrze leży w dłoni – przymrużyłem oczy, wymachując nim lekko.
– Jak ty... – zdziwiła się, a ręka mimowolnie powędrowała jej na puste miejsce, w którym niegdyś znajdował się sztylet.
– Chyba na dworze królewskim nikt cię nie skrzywdzi – zacząłem – ale masz rację, lepiej dmuchać na zimno – odpowiedziałem tak, jakbym spodziewał się dokładnie takiego samego przebiegu rozmowy.
– Oddasz mi? – jej twarz lekko pokryła się rumieńcem.
Z uśmiechem oddałem jej sztylet, po czym wsiadłem na Aldinor'a. Miał na sobie całe wyposażenie, stąd wniosek, że to właśnie dziewczyna się wcześniej nim zajęła. Bardzo się jednak myliłem, gdy parę metrów jazdy później mój tyłek spotkał się z ziemią.
– Chciałam ci powiedzieć, że jeszcze nie skończyłam go oporządzać! – podniosła głos, a ja w międzyczasie podrapałem się z tyłu głowy, a wstawszy strzepałem z ramienia niewidzialny pył. – ...Ale nie dałeś mi dojść do słowa.
– To działo się zbyt szybko – westchnąłem, starając się uspokoić radosnego Aldinor'a. – Mogę poznać imię tej zdolnej trenerki?
Spojrzałem na dziewczynę, ta jednak na początku nie zorientowała się o co chodzi, bo zerknęła za siebie z nadzieją, że mówię do innej osoby. Nie, mówię do tej o kasztanowych włosach.
– Lillian – przedstawiła się krótko.
– Yoshito Lucifer, rycerz robiący także za straż królewską – ukłoniłem się nisko, patrząc łagodnie. – Masz czas na przejażdżkę czy musisz zająć się końmi? Może pomóc? Mam sporo czasu.
< Lillian? >
Od Iry
Dzień powoli chylił się ku końcowi, ustępując miejsca nocy. Głośne stąpanie Jaśmin odbijało się echem wśród leśnej głuszy, co jakiś czas płosząc to mniejsze, to większe z dzikich mieszkańców królestwa. Poprawiłam się w siodle, które z wygodnego już jakąś godzinę wstecz powoli zaczynało ''boleć''. Nigdy nie lubiłam dłuższych wypadów gdzieś tam, daleko. A nawet blisko. Po prostu jazda po jakimś czasie zaczynała być bardzo męcząca, nawet dla najbardziej doświadczonego jeźdźca. Jedynym plusem było cywilne ubranie- ulga od ciężaru zbroi i przyjemnie ciepły płaszcz. W oddali dało się już usłyszeć pojedyncze odgłosy towarzyszące wieczorom w większych wioskach. Ulżyło mi, jak jeszcze nigdy. W tej chwili marzyłam tylko o wykupieniu pokoju w jednej z gospód i sporej kolacji. Idealne zakończenie ciężkiego dnia, a raczej kilku dni spędzonych na intensywnych treningach. Ujrzawszy pierwsze zabudowania, pozwoliłam sobie na pierwszy od kilku godzin spacer na własnych nogach. Zeskoczyłam z siodła, wewnątrz wręcz skacząc ze szczęścia. Uniosłam ręce w górę, rozciągając zastałe mięśnie. No, już prawie jesteśmy w domu, przeszło mi przez myśl. Byleby znalazło się gdzieś miejsce. Złapałam za wodze, choć raczej nie było to potrzebne i tak by za mną szła, jak taki typowy Burek. Ale kto ją tam wie, bydle mogłoby też narobić szkód, przykładowo chcąc skubnąć co nieco miejscowym, a zdarzyło się to już kilka razy. Zapach słonawej wody stawał się coraz lepiej wyczuwalny wraz z brnięciem przed siebie. Uwielbiałam takie miejsca. Rozejrzałam się jeszcze raz, w poszukiwaniu jakiegokolwiek szyldu, czy innego znaku charakterystycznego dla miejsc z noclegami. Wtedy też, przez typową dla mnie nieuwagę, wpadłam prosto na coś. Cofnęłam się szybko, jakby spanikowana, wbijając wzrok nie w coś, jak podejrzewałam, a w kogoś.
- Wybacz- powiedziałam szybko.
<Ktoś?>
- Wybacz- powiedziałam szybko.
<Ktoś?>
wtorek, 31 maja 2016
Medyk
Pełne Zdjęcie: X
Login: Usagi-chan
E-mail: carrothug@gmail.com
Autor: Nieznany
Dodatkowe zdjęcia: X
♦♦♦
Głos: X
Imię&nazwisko: Bast Lovecroft
Stanowisko: Medyk
Tytuł: Może kiedyś sobie zasłuży...
Pseudonim:
Wiek: 17
Płeć: Mężczyzna
Orientacja: Bi
W związku z:
Sympatia:
Krewni:
- Starsza siostra Kasandra. Nie utrzymuje z nią kontaktu bo nie lubili się za dziecka i nadal tak jest.
- Młodszy brat Camu. Kocha go nad życie ( jak brata...) i opiekuje się nim po śmierci ich rodziców.
♦♦♦
Charakter: Bast jest człowiekiem stanowczym. Jednak ludzie z jego okolicy mówią, że dla swoich klientów życzy dobrą radą. Niestety po śmierci swych rodziców stał się zamknięty w sobie, przestał spotykać się ze znajomymi i przestał w ogóle rozmawiać na inne tematy niż jego praca. Trzeba również przyznać, że nie boi się kłócić z ludźmi o wyższym statucie społecznym niż on. Sprawia mu to przyjemność! Nie raz został przez takie zachowanie skatowany. Ale nie jakoś boleśnie... Miał tylko ślady bicza na rękach /plecach...
Z innych sytuacji wynika również, że szybko się zakochuje. Zwykle kocha się w młodych kobietach o zielonych albo brązowych oczach. On sam nie wie czemu tylko takie przypadają mu do gustu. A co do mężczyzn to nie ma jakiś wymagań.
Mimo wszystko, że jest aspołeczny, lubi się kłócić itd. ma swoje poczucie humoru. Jest dość specyficzne... Śmieje się z niektórych nie za ciekawych przypadków wyłamania kości, wybicia oka czy tam innych dla innych obrzydliwych rzeczy. I tak. Jest sadystą. Gdy na prawdę się wścieknie nic nie jest w stanie go powstrzymać. Może nawet kogoś zabić.
Aparycja: Jest dobrze zbudowanym chłopakiem o wzroście mniej-więcej 174 cm. Ma kruczoczarne włosy z grzywką opadającą na błękitne, w innym świetle można powiedzieć, że szklane, oczy. I praktycznie tyle można powiedzieć o jego wyglądzie. Nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Miejsce zamieszkania: Clarines
Pochodzenie: Clarines
Hobby:
- zielarstwo
- granie na nerwach xD
- szermierka
♦♦♦
- Gdy miał trzynaście lat, a jego siostra 16 uderzyła go badylem w skroń po czym został mu ślad aż do dzisiaj.
- Mieszka na granicy stolicy Clarines z lasem. Tak odludzie. Przecież można sie domyślić czemu!
- Zawsze chciał zostać katem... Ale wyszło jak wyszło.
Zielarka
Login: tymbarkocholiczka
Adres e-mail: mala.tymbarkocholiczka@gmail.com
Autor zdjęcia: Nieznany
♦♦♦
Głos: XImię i nazwisko: Aurora Marcello
Stanowisko: Zielarz królewski
Tytuł: Nadworna zielarka
Pseudonim: Flower
Wiek: 19 lat
Płeć: Kobieta
Orientacja: Heteroseksualizm
W związku z: -
Sympatia: Jak na razie nie spotkała jeszcze mężczyzny, który zawróciłby jej w głowie.
Krewni:
- Lara Marcello- matka Aurory, która jest prostą zielarką. To ona wprowadziła córkę w tajniki misternej sztuki jaką jest zielarstwo. Uczyła Aurorę rozpoznawać poszczególnych gatunków roślin i ich leczniczych właściwości. Flower okazała się tak pojętną uczennicą, że przerosła mistrza i została najlepszą zielarką w Clarines.
- Stefano Marcello – ojciec Aurory, medyk, dzięki któremu córka zapoznała się z objawami różnych chorób, co poszerzyło jej wiedzę i umożliwiło umiejętnemu wykorzystaniu jej w zielarstwie.
- Genowefa Marcello – babcia Aurory, matka Stefano, sędziwa staruszka, która całymi dniami przesiaduje na ławeczce przed rodzinnym domem i karmi ptaki. Nie widzi na prawe oko i jest małomówna , jednak na widok Aurory zawsze się ożywia. Kocha swoją wnuczkę z całego serca.
- Hugo Marcello – młodszy braciszek Aurory, ma 5 lat i jest małym łobuziakiem. Flower często zabiera go na wyprawy po różne zioła, jednak musi go bardzo pilnować, ponieważ mały Hugo potrafi niepostrzeżenie uciec starszej siostrze.
♦♦♦
Charakter: Aurora jest osobą z pozytywnym podejściem do życia. Wychowana przez rodziców na miłą i uczynną dziewczynę, pomaga wielu nieznajomym. W jej pracę wpisana jest pomoc bliźnim. Swoje zajęcie traktuje bardzo poważnie, ale równocześnie jest to jej życiowa pasja. Uwielbia godzinami przesiadywać w szklarni lub na łące poszukując najróżniejszych ziół. Kocha przyrodę i uwielbia towarzystwo ptaków oraz innych zwierząt, które spotyka podczas swoich wypraw. Aurora należy do ludzi wesołych i przyjaznych wobec innych. Niestety bywa naiwna i łatwo ją oszukać czy zranić. Jest bardzo wrażliwą dziewczyną i nie może znieść cierpienia innych. Nie znosi, kiedy ktoś jest niesprawiedliwy. Jest inteligentna i dobrze wykształcona jednak nigdy się nie wywyższa ani nie wymądrza. Cechuje ją wrodzona skromność. Najczęściej chodzi z głową w chmurach – jest marzycielką i romantyczką.Aparycja: Aurora jest uroczą , młodą kobietą o długich , kasztanowych włosach, które opadają lekkim falami na smukłe ramiona. Posiada szare oczy o głębokim spojrzeniu, kształtny nosek i delikatne, różane usta. Ma piękne rysy twarzy i gładką, rumianą cerę. Mimo, że nie pochodzi ze szlacheckiej rodziny, a jedynie z prostego ludu, jej uroda znacznie się wyróżnia spośród zwykłych mieszkańców miasta. Ma sylwetkę o kobiecych kształtach i jest średniego wzrostu (1,75 m). Zwykle ubiera się w wygodne, dziewczęce stroje w odcieniach brązu i zieleni. Czasami we włosach nosi kwiatki, stąd jej pseudonim Flower ( kwiat).
Miejsce zamieszkania: Clarines
Pochodzenie: Clarines
Hobby: Praca Aurory jest zarówno jej największym hobby. Kocha zbierać zioła, suszyć je, a później mieszać i tworzyć z nich lecznicze napary. Potrafi także wyrabiać mydła z naturalnych składników. Dzięki świetnej znajomości ziół, umie nieźle gotować, co także stało się jej hobby. Uwielbia wszelkie zwierzęta, ale przede wszystkim ptaki, które często obserwuje ale również potrafi leczyć złamane skrzydła czy opatrywać niewielkie rany swoich pierzastych przyjaciół. Ostatnią jej pasją są książki i zdobywanie wiedzy. Lubi przesiadywać w różnych cichych zakątkach i czytać przeróżne tomiska – zarówno te o zielarstwie, jak i z innych dziedzin nauki.
♦♦♦
Dodatkowe informacje:
- Troszczy się bardzo o swoją starą babcię. W wolnych chwilach, często towarzyszy jej przy dokarmianiu ptaków.
-Aurora kocha swoich rodziców, którym tak wiele zawdzięcza i zawsze stara się im pomóc, kiedy mają jakieś problemy.- Jej brat, Hugo, tylko przy niej zachowuje się w miarę grzecznie, nigdy jej nie dokucza.
- Flower świetnie jeździ konno, jednak woli chodzić na pieszo.
poniedziałek, 30 maja 2016
Od Lillian
Obudziłam się jak zawsze przed wschodem słońca by pójść do pracy. Jak zwykła rano ogarnęła się w jakieś piętnaście minut i wyszłam na zewnątrz. Było jeszcze ciemno ale widziałam gdzie idę i o co ewentualnie mogę się potknąć. Weszłam do stajni wprowadzając Brosh. Klacz jak zwykle grzecznie poszła za mną. Parę minut później siedziałam na klaczy jadąc w stronę królewskich stajni. Ulice były jeszcze w miarę puste a ludzie w większości zajmowali się przygotowaniem straganów... Po jakimś czasie dotarłam na miejsce jak zwykle jedna z pierwszych. Rozsiodłałam Brosh pozwalając jej chodzić za mną jak to zwykle robię. Nikomu to nie przeszkadzało a ona miała rozrywkę więc generalnie nic się nie działo. Weszłam do pomieszczenia gdzie trzymamy jedzenie dla koni i napełnilam parę wiader. Po nakarmieniu wszystkich do moich zadań należało jeszcze wyczyszczenie zwierząt i przelążowanie ich ( Nie wiem czy kiedyś to też się tak nazywało ale dajmy na to że tak default smiley :d ). Po skończeniu tego wszystkiego miałabym koniec pracy ale na to się za razie nie zanosi... Po przelążowaniu koni należących do książąt nadszedł czas na konie rycerskie. Wyprowadzilam pierwszego z nich pozwalając aby poznał się z Brosh. Oba konie weszły za mną na ogrodzony drewnianym płotem placyk i puściły się kłusem wokół ogrodzenia. Wydawała im słowne komendy typu " kłus " i " galop " i chwaliłam za dobrze wykonane zadanie. W pewnym momęcie za plecami usłyszałam męski głos
- Widzę że dobrze sobie radzisz z końmi.
Ignorując co w pierwszym momęcie wygrałam kolejne polecenie, lecz kiedy zrozumiałam że może to być ktoś z zamku albo któryś z rycerzy powiedziałam cicho
- Dziękuję...
Mężczyzna przeskoczył przez płot i stanął z boku wybiegu przywołując najwidoczniej swojego konia.
- Biorę go.
- Dobrze.. - powiedziałam puszczając głowę i wybijając wzrok w ziemię.
Rycerzu ( w lśniącej zbroi ) ?
- Widzę że dobrze sobie radzisz z końmi.
Ignorując co w pierwszym momęcie wygrałam kolejne polecenie, lecz kiedy zrozumiałam że może to być ktoś z zamku albo któryś z rycerzy powiedziałam cicho
- Dziękuję...
Mężczyzna przeskoczył przez płot i stanął z boku wybiegu przywołując najwidoczniej swojego konia.
- Biorę go.
- Dobrze.. - powiedziałam puszczając głowę i wybijając wzrok w ziemię.
Rycerzu ( w lśniącej zbroi ) ?
Koniarz
Pełne Zdjęcie: X
LOGIN: SINI
ADRES E-MAIL: tojazjadlamostatnieciastko@gmile.com
AUTOR ZDJĘCIA: Nieznany.
♦♦♦
GŁOS: X
IMIĘ & NAZWISKO: Lillian Rozersal ( Choć tak naprawdę nazywa się Rida, ale nie lubi swojego prawdziwego imienia )
STANOWISKO: Koniarz
STANOWISKO: Koniarz
TYTUŁ: A jaki mogłaby mieć takaprosta dziewczyna jak ona?
PSEUDONIM: W sumie nikt nigdy nie drabina jej imienia ale jak chcesz to proszę bardzo nikt ci nie broni.
WIEK: Tak jakoś 18 lat
PŁEĆ: Kobieta
ORIENTACJA: Heteroseksualizm
W ZWIĄZKU Z: Do tej pory nie poznała kogoś kto zechciałby się z nią związać.
SYMPATIA: Jako że w wolnych chwilach od zajmowania się królewskim końmi wyjeżdża w teren ze swoim, nie miała okazji nikogo spotkać.
KREWNI: Ma tego całe mnóstwo
- MAMA | Kamil Rozarsal
- TATA | Kuruko Rozarsal
- SIOSTRY | Mei, Sabrina, Miriam i Yui
- BRACIA | Tomoe, Shinij, Matthew.
- BABCIE | Andżelina, Veronica, Mumei i Kanabi.
- DZIADKOWIE | Rob, Adrien i Arthur
♦♦♦
CHARAKTER: Lillian jest niezwykle spokojną osobą. Cechuje ją uprzejmość i bezinteresowność. Chętnie pomaga, lubi sprawiać innym radość. Stara się czerpać przyjemność z małych rzeczy. Niezdolna do kłamstwa. Nawet, gdyby chciała nie umie. Nerwowe ruchy i niepewny głos od razu ją zdradzają. Potrafi być wierną i oddaną przyjaciółką oraz partnerką. Charakteryzuje ją również skromność. Często przedkłada szczęście innych ponad swoje. Często się uśmiecha lub śmieje. Sprawia wrażenie otwartej na ludzkość dziewczyny i w pewnym sensie taka właśnie jest. Nie potrafi przejść obojętnie obok cierpiącego człowieka lub zwierzęcia. Idealna do zwierzeń, zawsze wysłucha i po cieszy. Szuka rozwiązań w każdy możliwy sposób. Uległa i posłuszna, zawsze wypełni rozkaz czy proźbę. Nigdy nie uważała siebie za jakąś ważniejszą osobę i wszystkich traktuje na równi. Nie M dla niej czegoś takiego jak "waźniejsza " czy "mniej ważna " osoba. Osoba lubiący ciszę i spokuj. Nigdy nie podejmuje decyzji pochopnie i wszystko musi dra razy przemyśleć. Nie agresywna i pokojowo nastawiona dziewczyna. Do nowo poznanych ludzi podchodzi z ostroźnością a nawet czasem wydaje się być nieśmiała. Niezdolna do pozbawiania życia czy zadawania bulu ( co nie znaczy że nie potrafi się bronić ). Uczciwa i czysta we wszystkim co robi. Pracowita i porządna w tym co robi. Potrafi być stanowcza ale za razem delikatna... I generalnie to na tyle w tych skromnych 208 słowach jest zawarty cały jej opis od góry do dołu.
APARYCJA: Lillian jest szczupła dosyć wysoką ( 178cm) dziewczyną. Posiada ona długie, sięgające do pasa kasztanowe włosy które zazwyczaj spina w kucyka. Jej oczy są dosyć specyficzne gdyż jedno z nich jest koloru niebieskiego a drugie ciemno wiśniowego. Nie przepada za tym faktem ale musi jakoś z tym żyć. Ma delikatne spojrzenie i łagodny uśmiech. Nie można powiedziać że jest blada ale że opalona też nie jest. Gęst grzywka opadajaca jaj na czoło często zasłania prawe oko. Choć wygląda na nie umiejąca się obronić jest dosyć silna i potrafi to zrobić. Na jej ciele stałe Są jakieś zadrapania gdyż jest kaleką i potrafi się wywalić nanprostej drodze ( a niosąc wiadro z wodą to już ogóle masakra jest ).
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: Clarines
POCHODZENIE: Gdzieś tam, skądś tam. I tak się nie przyzna. ( ale dla ciekawskich jest spoza tych obszarów i chyba i tak nikt by nie wiedział o kogo chodzi ).
HOBBY: Przedewszystkim jazda konna, ale oprócz tego jeszcze gra na gitarze bądż pianinie (fortepianie ), śpiew, taniec, oglądanie gwiazd i inne tego typu żeczy.
♦♦♦
DODATKOWE INFORMACJE:
HISTORIA: To tak skoro to dodatkowe informacje to chyba mogę walnąć tu całą jej historię? Nie widze sprzeciwów więc chyba moge. No to macie tu jej historię : Dawno , dawno temu... Nie no żartuje... Lillian to piąta z rodu Rozarsal. Choć jej pradziadkowie byli szlachcicami ona nigdy nie miała zamiaru niczego po nich odzidziczać. Zawsze zamknięta w sobie i małomuwna dziewczynka. Nikt nie potrafił się do niej zbliżyć na tyle aby ona się otworzyła. Jednak zawsze świetnie grała pozytywnie nastawioną do świata dziewczynę. Na balach nigdy nie rozmawiała z innymi lecz stała na boku uśmiechnięta przypatrzyjąc się innym. Jako siedmoiletnia dziewczynka po raz pierwszy dosiadła konia. Od tamtej pory postanowiła zajmować się tymi zwierzętami. Nie lubiła swojego dotychczasowego życia. Pewnej nocy po prostu uciekła zostawiając wiadomość dla rodziny aby się nie martwili. Postanowiła zacząć Nowe życie. Po dość długiej wędrówce trafiła właśnie tu. Zaczęła pracować jako koniarz i tak już żyje ładne parę lat...- Uwielbia przyrodę, ciszę i spokój.
- Ma specyficzny sposób porozumiewania się z końmi.
- Jej klacz nazywa się Brosh
- Lubi patrzeć na burzę i uwielbia deszcz
- Nie jest przewrażliwiona na punkcie brudu wręcz lubi się budzić
- Nie potrafi dobrze pływać
- Lubi chodzić po drzewach
- Nie lubi nadwornego życia
- Kocha jeść truskawki i inne owoce.
- Zawsze ma przy sobie sztylet ( w razie "W" )
niedziela, 29 maja 2016
Od Fleur - C.D Renee
Nienawiść wyryta na twarzy Renee, mocno zakuła mnie w serce. Nie chciałam już płakać, bo czułam się przez to coraz gorzej. Moje oczy wyschły, pozostawiając po płaczu jedynie czerwone, delikatnie napuchnięte ślady. Spojrzałam ostatni raz na mężczyznę, po czym zaszlochałam w głos. Mimo rozpaczy i wojny uczuć, którą przeżywałam w środku, lekko podniosłam kąciki ust.
– Jeśli chciałeś, bym zeszła ci z oczu, to skutecznie ci się to udało – powiedziałam spokojnym, opanowanym tonem jak nigdy. – Nigdy cię nie okłamałam i tego będę się trzymać. Nazwij mnie fałszywą zdzirą, nie wezmę tego do siebie... A gdy wszystko przemyślisz to zrozumiesz, że nie jesteś dla mnie niewolnikiem, ale... ty mnie przecież nie znasz, jestem tylko szlachcianką... prawda? – zmarszczyłam brwi, nie zwracając już uwagi na to, czy mnie słucha.
Służąca zaprowadziła Renee z powrotem do łóżka i na moment zeszła mi z pola widzenia, poszukując jakichś leków. Nie mogłam jednak zwyczajnie opuścić komnaty. Wobec tego, zahaczyłam o framugę drzwi, nawet nie odwracając się w stronę mężczyzny.
– Wielka szkoda, że chcesz, aby to się akurat tak skończyło – stwierdziłam gorzko. – Robiłam co w mojej mocy, ale nie mogę zrobić nic więcej. Sam musisz otworzyć oczy i przestać wierzyć w różne bzdury – tymże akcentem kończąc, wyszłam lekkim krokiem z komnaty.
Nie miałam już nerwów i serca, by kontynuować tę rozmowę, gdy... tylko ja staram się nawiązać jakikolwiek kontakt. Nie wierzę w to, że tak łatwo zapomniał o tym, co się wydarzyło przez te parę dni. Poczułam się wtedy, jakbym została przyrównana do swojego ojca – czyli jednym z fałszywych szlachciców, dbających tylko o własne korzyści... Nie miałam siły płakać, koniec z tym. Muszę odepchnąć wszystkie gnębiące mnie uczucia na bok. Co z tego, że mimo honorowej postawy, w środku siedziała mała, smutna dziewczyna, która chciała być otoczona krztą sprawiedliwości. I nawet jakbym chciała, to nie mogłam zapomnieć o sprawie z Renee, za bardzo mnie to ukuło.
Z myślenia wyrwały mnie huki dochodzące z dziedzińca. Otworzyłam szeroko oczy, omijając strzałę, która po chwili wbiła się w mur za mną. Co się działo, dlaczego celowali we mnie? Spojrzałam w niebo. Krople deszczu spadały na moje policzki, idealnie maskując ślady po płaczu. Huh, z pogodą to faktycznie trafiliśmy. Skomponowana z wydarzeniami, tworzyła niezapomniany klimat walki i zahartowania. Minęło parę minut, zanim skierowałam się do źródła dźwięku. Na miejscu ujrzałam parę żołnierzy i...własnego ojca. Na przeciwko stała Królowa Keira z własnymi siłami zbrojnymi, jednak całkowicie nieprzygotowanych na jakąkolwiek potyczkę. To stało się zbyt szybko. Schowałam się za kolumną tylko po to, by za chwilę zza niej wyjść i pokazać się ojcu.
– Oddajcie Fleur. Niewolnika sobie weźcie, nam się nie przyda – zabrał głos. – Jeśli wszystko sprawnie pójdzie, nie rozpętamy zbędnej wojny...
– Pójdę, jak tylko zapewnisz mnie o ich bezpieczeństwie – wyszłam odważnie przed szereg, mając na uwadze nie tylko całe Mantai, lecz także i Renee, który wypoczywał w komnacie.
Władca zaśmiał się krótko, otwierając ręce w formie uścisku i rzekł:
– Oczywiście, córo.
– Nie wierzę ci – pokręciłam głową, odgarniając mokrą od deszczu grzywkę. Na początku byłam przekonana co do swoich słów, jednak gdy mój ojciec wydał rozkaz, by przyprowadzić Renee, sprawnie zgasił moją odwagę i szybko zmusił do zmiany zdania.
Już chciałam ruszyć, aż niespodziewanie moje ciało przeszył siarczysty ból. Syknęłam głośno, spoglądając na udo, w którym tkwiła srebrna strzała... Srebrna... ojciec próbuje mnie zmusić do powrotu? Tak, to najlepsze rozwiązanie jakie mogło mu przyjść do tego chorego łba. Upadłam bezwładnie na ziemie. Przed większymi skutkami upadku uchroniły mnie łokcie, które oparły się o gładkie podłoże. Niemal poczołgałam się za kolumnę, po czym przecięłam kawałek spodni w sam raz, by dostać się do rany.
– Tato, odejdź! Nie rozpoczynaj tego... – mimo utraconej krwi, krzyknęłam głośno.
Cóż, nie wiem czy dojdzie do eskortowania nas. Sytuacja całkiem zaczęła wymykać się spod kontroli, a ja kompletnie zapomniałam, kim jest moja rodzina i co się z nią stało.
– Uciekajcie... – westchnęła Keira, wyjmując miecz z pokrowca. – Już! – gdy patrzyłam się na nią zdziwiona, krzyknęła na mnie tym samym sprawiając, że powróciłam do rzeczywistości.
Pobiegłam więc na zamek, po czym wbiegłam do komnaty Renee, gdzie siedział on i służba. Nie spał, ale widząc mnie też nie zareagował, tak jak się tego spodziewałam. Zmęczona biegiem ze zranioną nogą, oparłam się o zamknięte drzwi i wzięłam parę głębokich oddechów. Nie chciałam zostawiać Renee podczas, gdy Keira wyraźnie powiedziała, że MY mamy uciekać.
– Wynosimy się stąd, nie mam zamiaru cię tu zostawiać... czy ci się to podoba czy nie – bez namysłu wzięłam mężczyznę pod ramie, służba wybiegła z pomieszczenia w jednej chwili, dlatego nie mogliśmy liczyć na wsparcie. W gruncie rzeczy sama kulałam, ale rana nie mogła się równać w tą rozciągającą się na ramieniu Renee.
Nie wiedziałam nawet, dokąd mieliśmy się udać. Uciekać... to słowo, które mogłabym zinterpretować na kilka sposobów, jednak z racji tego, że mieliśmy opuścić to miejsce, nie brałam pod uwagę innych opcji. Huh, to było śmieszne... Renee ma mnie za fałszywą, zepsutą dziewczynę, a ja... ja jeszcze mam odwagę i nerwy, by go wynosić. O dziwo nie stawiał się... na początku.
< Renee? >
– Jeśli chciałeś, bym zeszła ci z oczu, to skutecznie ci się to udało – powiedziałam spokojnym, opanowanym tonem jak nigdy. – Nigdy cię nie okłamałam i tego będę się trzymać. Nazwij mnie fałszywą zdzirą, nie wezmę tego do siebie... A gdy wszystko przemyślisz to zrozumiesz, że nie jesteś dla mnie niewolnikiem, ale... ty mnie przecież nie znasz, jestem tylko szlachcianką... prawda? – zmarszczyłam brwi, nie zwracając już uwagi na to, czy mnie słucha.
Służąca zaprowadziła Renee z powrotem do łóżka i na moment zeszła mi z pola widzenia, poszukując jakichś leków. Nie mogłam jednak zwyczajnie opuścić komnaty. Wobec tego, zahaczyłam o framugę drzwi, nawet nie odwracając się w stronę mężczyzny.
– Wielka szkoda, że chcesz, aby to się akurat tak skończyło – stwierdziłam gorzko. – Robiłam co w mojej mocy, ale nie mogę zrobić nic więcej. Sam musisz otworzyć oczy i przestać wierzyć w różne bzdury – tymże akcentem kończąc, wyszłam lekkim krokiem z komnaty.
Nie miałam już nerwów i serca, by kontynuować tę rozmowę, gdy... tylko ja staram się nawiązać jakikolwiek kontakt. Nie wierzę w to, że tak łatwo zapomniał o tym, co się wydarzyło przez te parę dni. Poczułam się wtedy, jakbym została przyrównana do swojego ojca – czyli jednym z fałszywych szlachciców, dbających tylko o własne korzyści... Nie miałam siły płakać, koniec z tym. Muszę odepchnąć wszystkie gnębiące mnie uczucia na bok. Co z tego, że mimo honorowej postawy, w środku siedziała mała, smutna dziewczyna, która chciała być otoczona krztą sprawiedliwości. I nawet jakbym chciała, to nie mogłam zapomnieć o sprawie z Renee, za bardzo mnie to ukuło.
Z myślenia wyrwały mnie huki dochodzące z dziedzińca. Otworzyłam szeroko oczy, omijając strzałę, która po chwili wbiła się w mur za mną. Co się działo, dlaczego celowali we mnie? Spojrzałam w niebo. Krople deszczu spadały na moje policzki, idealnie maskując ślady po płaczu. Huh, z pogodą to faktycznie trafiliśmy. Skomponowana z wydarzeniami, tworzyła niezapomniany klimat walki i zahartowania. Minęło parę minut, zanim skierowałam się do źródła dźwięku. Na miejscu ujrzałam parę żołnierzy i...własnego ojca. Na przeciwko stała Królowa Keira z własnymi siłami zbrojnymi, jednak całkowicie nieprzygotowanych na jakąkolwiek potyczkę. To stało się zbyt szybko. Schowałam się za kolumną tylko po to, by za chwilę zza niej wyjść i pokazać się ojcu.
– Oddajcie Fleur. Niewolnika sobie weźcie, nam się nie przyda – zabrał głos. – Jeśli wszystko sprawnie pójdzie, nie rozpętamy zbędnej wojny...
– Pójdę, jak tylko zapewnisz mnie o ich bezpieczeństwie – wyszłam odważnie przed szereg, mając na uwadze nie tylko całe Mantai, lecz także i Renee, który wypoczywał w komnacie.
Władca zaśmiał się krótko, otwierając ręce w formie uścisku i rzekł:
– Oczywiście, córo.
– Nie wierzę ci – pokręciłam głową, odgarniając mokrą od deszczu grzywkę. Na początku byłam przekonana co do swoich słów, jednak gdy mój ojciec wydał rozkaz, by przyprowadzić Renee, sprawnie zgasił moją odwagę i szybko zmusił do zmiany zdania.
Już chciałam ruszyć, aż niespodziewanie moje ciało przeszył siarczysty ból. Syknęłam głośno, spoglądając na udo, w którym tkwiła srebrna strzała... Srebrna... ojciec próbuje mnie zmusić do powrotu? Tak, to najlepsze rozwiązanie jakie mogło mu przyjść do tego chorego łba. Upadłam bezwładnie na ziemie. Przed większymi skutkami upadku uchroniły mnie łokcie, które oparły się o gładkie podłoże. Niemal poczołgałam się za kolumnę, po czym przecięłam kawałek spodni w sam raz, by dostać się do rany.
– Tato, odejdź! Nie rozpoczynaj tego... – mimo utraconej krwi, krzyknęłam głośno.
Cóż, nie wiem czy dojdzie do eskortowania nas. Sytuacja całkiem zaczęła wymykać się spod kontroli, a ja kompletnie zapomniałam, kim jest moja rodzina i co się z nią stało.
– Uciekajcie... – westchnęła Keira, wyjmując miecz z pokrowca. – Już! – gdy patrzyłam się na nią zdziwiona, krzyknęła na mnie tym samym sprawiając, że powróciłam do rzeczywistości.
Pobiegłam więc na zamek, po czym wbiegłam do komnaty Renee, gdzie siedział on i służba. Nie spał, ale widząc mnie też nie zareagował, tak jak się tego spodziewałam. Zmęczona biegiem ze zranioną nogą, oparłam się o zamknięte drzwi i wzięłam parę głębokich oddechów. Nie chciałam zostawiać Renee podczas, gdy Keira wyraźnie powiedziała, że MY mamy uciekać.
– Wynosimy się stąd, nie mam zamiaru cię tu zostawiać... czy ci się to podoba czy nie – bez namysłu wzięłam mężczyznę pod ramie, służba wybiegła z pomieszczenia w jednej chwili, dlatego nie mogliśmy liczyć na wsparcie. W gruncie rzeczy sama kulałam, ale rana nie mogła się równać w tą rozciągającą się na ramieniu Renee.
Nie wiedziałam nawet, dokąd mieliśmy się udać. Uciekać... to słowo, które mogłabym zinterpretować na kilka sposobów, jednak z racji tego, że mieliśmy opuścić to miejsce, nie brałam pod uwagę innych opcji. Huh, to było śmieszne... Renee ma mnie za fałszywą, zepsutą dziewczynę, a ja... ja jeszcze mam odwagę i nerwy, by go wynosić. O dziwo nie stawiał się... na początku.
< Renee? >
sobota, 28 maja 2016
Od Renee - C.D Fleur
Przez kilka godzin nie mogłem nadążyć nad rzeczywistością. To wszystko mogło skończyć się dla mnie tragicznie, dlaczego wszyscy traktowali mnie tutaj jak narzędzie do zabawy, podczas kiedy ja czułem i logicznie myślałem. Najpierw ten sznurek, strzała, mama stojąca na widowni podczas kiedy oni chcieli mnie zarżnąć.. moje słone łzy...
[...]
Nie wiem kiedy tak naprawdę straciłem przytomność, ale chyba jeszcze żyłem bo powoli odzyskiwałem świadomość. Leżałem gdzieś... na łóżku? Kto był takim idiotą i zabrał mnie do zamku kiedy ja miałem zostać zabity? No gratuluję inteligencji, teraz rozpęta się kolejne piekło, ale być może już nie dla mnie. Tworzyłem zmęczone, zielone oczy i rozejrzałem się dookoła w miarę możliwości, bo nie zamierzałem się nawet ruszać. Nadal wszystko mnie bolało i ciul wie, czy nie miałem czegoś złamanego. Ręka to mnie tak napieprzała, że gdy tylko poczułem jak ktoś wpełza na łózko... no myślałem, że ta osobę zabiję. Niby byłem tam trochę opatrzony.. również moja strzała znikła z ramienia.. ale ręki złamanej już nie zauważyli. Niezłych lekarzy mają w tym zamku.. w tym.. nie wiem jakim, bo pierwszy raz widzę w ten sposób urządzone komnaty. Dodatkowo były tutaj teraz dwie kobiety. Jednak... dokładnie mi znana, a druga jakaś.. nie wiem, ale pewnie tez szlachcianka. Stwierdziłem to po ubiorze. Nie kojarzyłem kompletnie co się teraz działo, ale Fleur płakała. No nieee.... jak mi teraz zmięknie serce to poczynię kolejną największa porażkę w swoim życiu. Mówiła coś do mnie, że ona nic im nie powiedziała, że kompletnie o tym nie wiedziała i że by mi tego nie zrobiła. Może mi pomogła to fakt, ale dla niej również byłem nikim tak jak dla wszystkich dookoła, więc dlaczego miałem w te wszystkie słowa tak po prostu uwierzyć?
- Renee... słuchasz mnie? - podniosła zapłakane oblicze na mnie i chociaż siedziała na ziemi, widziałem to kontem oka. Nie odpowiedziałem kompletnie nic i to z dwóch powodów. Jednym był fakt, że nie miałem najmniejszej ochoty rozmawiać z takim zdrajcą, a tym drugim kolosalny ból jaki wydobywał się z mojej klatki piersiowej przy każdym bliżej niezidentyfikowanym dźwięku wydanym przeze mnie. - Dlaczego.... mi nie wierzysz...- ponownie wlazła na łóżko, tym razem zawieszając się nade mną. Patrzyła centralnie w moje oczy, a ciepłe łzy spływając po jej policzkach, swobodnie skapywały na moje.
-Kim ja dla ciebie jestem? - zapytałem po chwili większego zastanowienia. Jak widać była bardzo zdziwiona, tylko nie wiem czy bardziej tym, że w końcu się odezwałem, czy samą treścią pytania. Byłem prawie pewny, że nie będzie potrafiła odpowiedzieć na te pytanie z jednego ważnego powodu. Nie jestem nikim ważnym, ani tez kimś kto by jej się przydał, a to co robi to tylko jej ludzkie odruchy. Dobrze to wszystko zagrała, ale pora już zejść ze sceny i wrócić do rzeczywistości. Kiedy przez dłuższą chwilę nic mi nie odpowiadała, prychnąłem cicho podnosząc złamaną (tak mi się wydawało) rękę i spychając ja na ziemię. Zabolało tak cholernie mocno, że aż zgiąłem się w pół, aczkolwiek starałem się po sobie tego nie okazywać. Wstałem na równe nogi chwiejąc się to raz na lewo to raz na prawo... ostatecznie i tak nie udało mi się ustać o własnych siłach i musiałem oprzeć się o ścianę kilka kroków dalej.
-Stój... jesteś ciężko ranny, nie możesz..
-Nie dotykaj mnie... - warknąłem kiedy białowłosa zdecydowała się do mnie podejść. Jej płacz nic tutaj nie da, i tak nie chce na nią patrzeć. - Nigdy więcej... mnie nie dotykaj.. - wymamrotałem już ciszej, ponieważ z każdą sekundą coraz bardziej ulatywało ze mnie życie. Chyba musiały ją nieźle zaboleć te słowa bo rozpłakała się jeszcze bardziej. Matko boska to wcale mi nie pomaga... niech ona się już wreszcie zamknie.
-Księżniczko Gevaudan'u... chyba już wystarczy. On nie może się teraz przemęczać.... - powiedziała jedna ze służek podchodząc do mnie. W sumie nie miałem już więcej siły by stać, a wolałem oprzeć się na tej pokojówce niż na tej fałszywej.... (nie będę dokańczać)
-Ale ja muszę...- sięgnęła ponownie dłonią tym razem do mojej twarzy, jednak ja skutecznie odepchnąłem ją od siebie. Otworzyłem usta, żeby zaczerpnąć jak najwięcej powietrza.. powoli kręcił mi się w głowie. Za momencik służąca kazała Fleur opuścić komnatę i pozwolić bym odpoczął.. ta jasne bo ona na pewno to zrobi...
( Fleur ? )
[...]
Nie wiem kiedy tak naprawdę straciłem przytomność, ale chyba jeszcze żyłem bo powoli odzyskiwałem świadomość. Leżałem gdzieś... na łóżku? Kto był takim idiotą i zabrał mnie do zamku kiedy ja miałem zostać zabity? No gratuluję inteligencji, teraz rozpęta się kolejne piekło, ale być może już nie dla mnie. Tworzyłem zmęczone, zielone oczy i rozejrzałem się dookoła w miarę możliwości, bo nie zamierzałem się nawet ruszać. Nadal wszystko mnie bolało i ciul wie, czy nie miałem czegoś złamanego. Ręka to mnie tak napieprzała, że gdy tylko poczułem jak ktoś wpełza na łózko... no myślałem, że ta osobę zabiję. Niby byłem tam trochę opatrzony.. również moja strzała znikła z ramienia.. ale ręki złamanej już nie zauważyli. Niezłych lekarzy mają w tym zamku.. w tym.. nie wiem jakim, bo pierwszy raz widzę w ten sposób urządzone komnaty. Dodatkowo były tutaj teraz dwie kobiety. Jednak... dokładnie mi znana, a druga jakaś.. nie wiem, ale pewnie tez szlachcianka. Stwierdziłem to po ubiorze. Nie kojarzyłem kompletnie co się teraz działo, ale Fleur płakała. No nieee.... jak mi teraz zmięknie serce to poczynię kolejną największa porażkę w swoim życiu. Mówiła coś do mnie, że ona nic im nie powiedziała, że kompletnie o tym nie wiedziała i że by mi tego nie zrobiła. Może mi pomogła to fakt, ale dla niej również byłem nikim tak jak dla wszystkich dookoła, więc dlaczego miałem w te wszystkie słowa tak po prostu uwierzyć?
- Renee... słuchasz mnie? - podniosła zapłakane oblicze na mnie i chociaż siedziała na ziemi, widziałem to kontem oka. Nie odpowiedziałem kompletnie nic i to z dwóch powodów. Jednym był fakt, że nie miałem najmniejszej ochoty rozmawiać z takim zdrajcą, a tym drugim kolosalny ból jaki wydobywał się z mojej klatki piersiowej przy każdym bliżej niezidentyfikowanym dźwięku wydanym przeze mnie. - Dlaczego.... mi nie wierzysz...- ponownie wlazła na łóżko, tym razem zawieszając się nade mną. Patrzyła centralnie w moje oczy, a ciepłe łzy spływając po jej policzkach, swobodnie skapywały na moje.
-Kim ja dla ciebie jestem? - zapytałem po chwili większego zastanowienia. Jak widać była bardzo zdziwiona, tylko nie wiem czy bardziej tym, że w końcu się odezwałem, czy samą treścią pytania. Byłem prawie pewny, że nie będzie potrafiła odpowiedzieć na te pytanie z jednego ważnego powodu. Nie jestem nikim ważnym, ani tez kimś kto by jej się przydał, a to co robi to tylko jej ludzkie odruchy. Dobrze to wszystko zagrała, ale pora już zejść ze sceny i wrócić do rzeczywistości. Kiedy przez dłuższą chwilę nic mi nie odpowiadała, prychnąłem cicho podnosząc złamaną (tak mi się wydawało) rękę i spychając ja na ziemię. Zabolało tak cholernie mocno, że aż zgiąłem się w pół, aczkolwiek starałem się po sobie tego nie okazywać. Wstałem na równe nogi chwiejąc się to raz na lewo to raz na prawo... ostatecznie i tak nie udało mi się ustać o własnych siłach i musiałem oprzeć się o ścianę kilka kroków dalej.
-Stój... jesteś ciężko ranny, nie możesz..
-Nie dotykaj mnie... - warknąłem kiedy białowłosa zdecydowała się do mnie podejść. Jej płacz nic tutaj nie da, i tak nie chce na nią patrzeć. - Nigdy więcej... mnie nie dotykaj.. - wymamrotałem już ciszej, ponieważ z każdą sekundą coraz bardziej ulatywało ze mnie życie. Chyba musiały ją nieźle zaboleć te słowa bo rozpłakała się jeszcze bardziej. Matko boska to wcale mi nie pomaga... niech ona się już wreszcie zamknie.
-Księżniczko Gevaudan'u... chyba już wystarczy. On nie może się teraz przemęczać.... - powiedziała jedna ze służek podchodząc do mnie. W sumie nie miałem już więcej siły by stać, a wolałem oprzeć się na tej pokojówce niż na tej fałszywej.... (nie będę dokańczać)
-Ale ja muszę...- sięgnęła ponownie dłonią tym razem do mojej twarzy, jednak ja skutecznie odepchnąłem ją od siebie. Otworzyłem usta, żeby zaczerpnąć jak najwięcej powietrza.. powoli kręcił mi się w głowie. Za momencik służąca kazała Fleur opuścić komnatę i pozwolić bym odpoczął.. ta jasne bo ona na pewno to zrobi...
( Fleur ? )
Subskrybuj:
Posty (Atom)